Krym cz 14

2 października (niedziela)

Siedzimy znowu w samolocie, który już ma 50 minut opóźnienia. Nad Katowicami nie ma podobno odpowiedniej pogody, więc jeszcze trochę sobie poczekamy. Poznaliśmy na lotnisku dziewczynę (Nikoletta chyba ma na imię, pojęcia nie mam czy to się tak pisze. Siedziała na Ukrainie dwa miesiące w ramach jakiegoś programu edukacyjnego dla ukraińskich licealistów.
Wczoraj dotarliśmy do hotelu po półtorej godziny, ale już z mniejszymi problemami niż ostatnio. Najpierw marszrutką 2/3 do metra, która jechała i jechała. Wysiedliśmy w końcu pod stacją metra w centrum miasta na jakimś placu. Później dwa przystanki czerwoną linią, później jeszcze dwa, następnie błądzenie po podziemnych przystankach, później niebieską linią znowu dwa przystanki, i wreszcie wysiedliśmy na Lwa Tołstoja. Wszystko przez to, że plan metra był dość nieczytelny , a to co wzięliśmy za trzy różne stacje okazało się jedną na której krzyżowały się trzy linie metra i odjeżdżały kolejki w sześciu kierunkach. Przy każdej przesiadce mieliśmy nie lada problem z tymi tobołkami. Ludzie wchodzą, wychodzą, przepychają się i nie zawsze są mili. Jak u nas…  (o w końcu startujemy….)
Wreszcie po małym spacerku dotarliśmy do hotelu, gdzie zastaliśmy te same piękności, co poprzednim razem. Nasz pokój okazał się jeszcze nie gotowy, więc  majdan zostawiliśmy na balkonie i ruszyliśmy na miasto. Oczywiście najpierw jedzonko w Puzatej Chacie. Pyszne jedzenie (Chociaż jednak między pyzatym barszczem a barszczem z Koktebel nie ma porównania… ) i ogromny wybór za niewielkie pieniądze, jeśli ktoś będzie w Kijowie to po prostu nie może ominąć tego przystanku i nie może nie napić się przepysznego kompotu :). Minęliśmy Złotą Bramę i prosto do Soboru. Porobiliśmy parę zdjęć ale Artur po chwili chciał wracać do hotelu, bo było dość zimno i wyglądał dziwnie, bo był chyba jedyną osobą w Kijowie w krótkich spodenkach. Przebraliśmy się więc i ogarnąwszy trochę bagaże znowu ruszyliśmy w miasto. 




 Najpierw chcieliśmy sprawdzić trasę na lotnisko, znalezienie przystanku marszrutki 213 nie było jednak takim prostym zadaniem, więc w końcu zdecydowaliśmy się na taxi. Najlepsze jednak były ruchome schody w metrze. Wydawało się, że nie mają końca a i tak nie byliśmy na najgłębiej położonej stacji Arsenalnej, która ma 107 metrów głębokości.  Nigdy nie widziałam tak długich ruchomych schodów, nie omieszkaliśmy tego sfotografować, nawet zdążyliśmy całą sesję zrobić, bo trochę trwało zanim dojechaliśmy na górę ;) Pojechaliśmy zobaczyć Dniepr. Cóż rzeka jak rzeka. Ładny widok ze wzgórza, gdzie przy piwku podziwialiśmy panoramę Kijowa.  Następnie poszliśmy zwiedzać Sobór św. Michała o Złotych Kopułach. Równie piękny z zewnątrz , co w środku. Znowu po kryjomu zrobiłam parę zdjęć, przepych jak w innych podobnych miejscach. Sobór Sofijski zwiedziliśmy tylko z zewnątrz. Spłukani po dwutygodniowych wakacjach nie chcieliśmy wydać ostatnich pieniędzy na wstęp. 






Wcześniej zobaczyliśmy jeszcze budujący się stadion Olimpijski na euro 2012., chcieliśmy jeszcze trochę pospacerować po mieście, poszliśmy więc zobaczyć kolejną cerkiew św. Andrzeja, po drodze chcąc napić się kawy w Teatro-kawiarni Kołłeso. Na miejscu okazało się, że kawy można się tam napić tylko na wieczornym spektaklu :)  Ja wprawdzie jestem wielbicielką teatru, ale niekoniecznie po rosyjsku. Za to przypadkiem odkryliśmy wspaniały ciąg straganów z pamiątkami.  Chyba z powodu soboty był jeszcze większy niż zwykle. , bo ciągnął się praktycznie przez całą ulicę. Pamiątek wprawdzie już nie potrzebowaliśmy, szczególnie tych najładniejszych i zarazem najdroższych, ale przyjemnie było pooglądać takie ręcznie robione śliczności. W międzyczasie zgłodnieliśmy udaliśmy się więc po raz drugi do naszej Puzatej Chaty na pyszną obiadokolację. Zapiekanka z ziemniakami i kurczakiem i jakieś mięcho dla Artura, który później chciał deser więc przyniósł dwa naleśniki. Jeden z jabłkami a drugi… z mięsem…  Wracając do hotelu byliśmy już bardzo zmęczeni. Jako, że była sobota, w hotelu względny spokój, bo pewnie wszyscy ruszyli na miasto. Wieczór spędziliśmy samotnie zajadając się smakołykami i wypijając resztki alkoholu. Rano w taksówkę i tym oto sposobem znaleźliśmy się na lotnisku, gdzie wydaliśmy nasze euracze przeznaczone na czarną godzinę. Czarna godzina nastąpiła w strefie wolnocłowej i miała postać dwóch whisky i wódki. W barze wypiliśmy z kolei dwie kawy za 7 euro… (frajerzy) a teraz siedzimy w samolocie i wracamy do domu.
Artur jak zwykle w takich momentach śpi. 


Podsumowując naszą podróż, nasuwa mi się jedno sformułowanie  - najlepsze wakacje. Wymarzone idealne, z cudownym towarzyszem. Takiej przyrody i takich widoków nie oglądałam nigdy wcześniej. Nidy też nie odkryłam tylu niesamowitych miejsc w tak krótkim czasie. Napotkani ludzie, nowe doświadczenia i drobiazgi, pozornie nieistotne, które zostaną w pamięci na  dłużej być może dzięki temu dziennikowi. Podróżowaliśmy sami, robiliśmy co chcieliśmy i kiedy chcieliśmy. Chyba dobrze dobraliśmy się pod tym względem. Nie wyobrażam sobie, że z kim innym mogłoby mi się lepiej podróżować i zwiedzać, niż z Arturem, który jest zawsze na wszystko przygotowany i z każdej opresji wychodzi zwycięsko. Może to jest właściwy moment, żeby podziękować mu, bo bez niego ten wypad, nawet jeśli byłby możliwy to nie miałby szans być nawet w połowie tak udany.
Ponadto biorąc pod uwagę ilość atrakcji i to, że nie żałowaliśmy sobie niczego, nie wydaliśmy zbyt dużo. W każdym innym miejscu w Europie spłukalibyśmy się do cna. Poza tym tak jest jakoś tak, swojsko… :) Człowiek się tam po prostu dobrze i naturalnie czuje. Nie przejmuje się innymi, w ogóle nie zwraca na nich uwagi. Choć mieszkańcy  Krymu są naprawdę bardzo przyjaźni i chętnie do pomocy. No i jedzenie. Przepyszne, szczególnie w okolicach Koktebel. Tatarska kuchnia, płow, sprzedawany prosto z garnka, grillowane bakłażany, wina ze Słonecznej Doliny. Rozkosze dla podniebienia… Oj będziemy tęsknić za tym miejscem i to bardzo….

Prześlij komentarz