Budapesz 30.04-02.05.2011

Nasz pierwszy wspólny wyjazd, nie licząc włóczenia się w środku zimy po zamarzniętym Krakowie, to wypad majowo-weekendowy do Budapesztu. Początkowo miał być Lwów, po komplikacjach jednak skończyło się właśnie w Budapeszcie. Początkowo byliśmy trochę zawiedzeni, bo oczyma wyobraźni już widzieliśmy siebie spacerujących przed Operą Lwowską albo zwiedzających Cmentarz Łyczakowski. A co w ogóle jest w Budapeszcie? Dopiero, kiedy sięgnęliśmy po przewodnik, okazało się, że weekend na Węgrzech też może okazać się całkiem udany.
Pojechaliśmy z biurem podróży Czajka. Po pierwsze nie mieliśmy bowiem zbyt wiele czasu na organizowanie wypadu, po drugie chcieliśmy je po trochu też sprawdzić, gdyż planowaliśmy wybrać się z nimi latem na Krym. Fakt faktem biuro wydaje się całkiem sprawne, choć plany krymskie w międzyczasie trochę się pozmieniały.

A wracając do Budapesztu…. Chciałabym napisać, że wsiedliśmy w piątek wieczorem w autobus i obudziliśmy się rano w Budapeszcie. Niestety to zdanie pasuje tylko do A. Ja cierpię na kompletną niezdolność zapadania w sen w autobusach, a jeśli już uda mi się po wielu wysiłkach zasnąć to, nie dość, że wyglądam kretyńsko z otwartą buzią to jeszcze zdarza mi się chrapać. No żenada!
Tym sposobem rano, ja ledwo żywa, A. w trochę lepszej formie, dotarliśmy o naszego hotelu i po czymś co można było nazwać namiastką porannej toalety, udaliśmy się w drogę. Początkowo, jak grzeczni uczestnicy wycieczki, mieliśmy zamiar chodzić z naszą grupą uważnie słuchając pilotki. Szybko jednak okazało się, że to nie dla nas i przy najbliższym rozwidleniu grupa poszła w prawo, a my na przekór w lewo. Jako, że nie wolimy zwiedzanie indywidualne, i byliśmy do niego dobrze przygotowani, naszych współpodróżników zobaczyliśmy dopiero trzy dni później w drodze powrotnej.

Budapeszt jest pięknym miastem, ale niezbyt wielkim. Większość najważniejszych atrakcji jest położona dość blisko siebie, a nasze tempo zwiedzania oraz wytrzymałość, jak się okazało są dość spore. Skutek był taki, że późnym wieczorem większość miejsc, które chcieliśmy tam zobaczyć już została odwiedzona. Zaczęliśmy rano oczywiście od Góry Zamkowej, z której rozlega się piękna panorama miasta, a na którą wdrapaliśmy się, aby zobaczyć między innymi monumentalny Pałac Królewski. Pałac to kompleks budynków, których niestety nie zwiedzaliśmy w środku z braku czasu. Ale i z zewnątrz robią spore wrażenie, szczególnie wieczorem oświetlone, co także dane nam było później zobaczyć. Jest tam między innymi Galeria Narodowa, Budapesztańskie Muzeum Historyczne, Biblioteka Narodowa, trzy dziedzińce (najbardziej spodobał mi się lwi, zresztą postaci lwów wszelakich w Budapeszcie można znaleźć naprawdę sporo). Wspomnieć należy także o pięknej fontannie – studni króla Macieja, przedstawiającą scenę z łowów i piękną Ilonkę, nieszczęśliwie w królu zakochaną. Nie udało nam się natomiast trafić na turecki cmentarzyk, podejrzewam, że z powodu wszędobylskich wykopalisk i pozamykanych przez to niektórych przejść.
Następnie udaliśmy się na starówkę po drodze mijając między innymi gmach Teatru Zamkowego. Na Starym Mieście największe wrażenie robi chyba kościół Macieja (kościół NMP Budzińskiej Pani), z koronkową strzelistą wieżą. W czasach tureckich, została ona zresztą przemieniona w meczet. Gotyckie wnętrze świątyni robi ogromne wrażenie, za sprawą dużej przestrzeni, malowideł oraz witraży stworzonych zresztą przez najwybitniejszych węgierskich artystów. Człowiek czuje się w środku wyciszony i spokojny mimo tłumu turystów przewijających się przez kościół nieustannie, czego nie zawsze można doświadczyć w podobnych miejscach.
Przyjemne wrażenie robi też Baszta Rybacka, jednak świadomość, ze mury te pochodzą tak naprawdę z początku XX wieku i są oblężone przez tłumy turystów, sprawiła, że nie pchaliśmy się na górę, tylko ruszyliśmy szukać miejsca za hotelem Hilton, z którego zgodnie z naszym przewodnikiem miał rozciągać się najpiękniejszy widok na budapesztański parlament. Miejsce to wprawdzie znaleźliśmy ale widok z niego okazał się być zasłonięty prawie całkowicie przez drzewa. No cóż, przez kilka lat może się trochę pozmieniać. Zakupiwszy wodę w uroczym sklepiku i posiliwszy się słodyczami ruszyliśmy przez Bramę Wiedeńską na poszukiwania targu spożywczego znajdującego się na placu Moszkva ter. Na obiad zjedliśmy węgierski przysmak, czyli Langosza, na bogato, czyli ze śmietaną i żółtym serem, no i oczywiście popróbowaliśmy różnych pikli, które robi się tam praktycznie ze wszystkiego. Niektóre przypominały nawet śliwki, na szczęście okazały się po prostu dziwnokształtną papryką. Pospacerowawszy jeszcze chwilę po Starym Mieście udaliśmy się na drugą stronę Dunaju, czyli na stronę peszteńską. Najważniejszą budowlą po tej stronie jest chyba Parlament. Zobaczyliśmy także Bazylikę św. Stefana, wciśnięta pomiędzy miejską zabudowę. Zaczynało już szarzeć, ale my twardo dalej spacerowaliśmy po mieście. Ulicą biegnącą nad najstarszą w mieście linią metra, mijając Operę Państwową, dotarliśmy do Pomnika Milenijnego, później zwiedziliśmy jeszcze Park Miejski z największym budapeszteńskim kąpieliskiem, niestety nieczynnym z powodu remontu, ale sporych rozmiarów, i pięknie wieczorem oświetlony zamek Vajdahunyad, wzniesiony również z okazji milenium państwa węgierskiego. Na koniec byliśmy już tak zmęczeni, że z ledwością dowlekliśmy się do metra, zrobiwszy więc najpotrzebniejsze zakupy (wino i ciastka) pojechaliśmy do hotelu.
Wino okazało się zbyt cierpkie, większość musiał więc wypić A. Ja natomiast zadowoliłam się przepysznym cytrynowym piwem, które gasiło pragnienie jak żaden Inny napój na świecie…. :-) Byliśmy tak zmęczeni, ze następnego dnia jako jedni z ostatnich pojawiliśmy się na śniadaniu. Pogoda było niezbyt zachęcająca a my zaplanowaliśmy na ten dzień wycieczkę do Szentendre, miasteczka położonego kilkanaście kilometrów za Budapesztem, w zakolu Dunaju. Za oknem jednak ciągle padało, więc wróciliśmy do pokoju, żeby trochę zregenerować jeszcze siły, krótką drzemką. Dopiero koło południa dotarliśmy na stację kolejki podmiejskiej i po krótkiej podróży znaleźliśmy się w Szentendre. Miejsce to z pewnością lepiej prezentowało by się w promieniach majowego słońca, jednak w deszczu również miało niepowtarzalny klimat. Śródziemnomorska zabudowa, małe budynki, ganeczki, wąskie uliczki i kręte zaułki, nawet pogoda się z czasem poprawiła. W miasteczku można zobaczyć grecką cerkiew Zwiastowania, serbską katedrę prawosławną, i Krzyż Morowy z XVIII wieku. Można też zjeść najlepszego langosza na Węgrzech oraz wydać resztę pieniędzy na haftowaną ręcznie w ludowe wzory bluzkę, co też ja, za namową A. chętnie uczyniłam. Po pysznej kawie i czekoladowym ciastku w kafejce urządzonej również w śródziemnomorskim stylu, wróciliśmy do naszego Budapesztu z postanowienie wdrapania się na wzgórze Gellerta. Chcieliśmy obejrzeć z tego miejsca panoramę oświetlonego wieczorem Pesztu. Dotarliśmy tam zaraz po zmierzchu i mogliśmy obserwować powoli cichnące i układające się do snu miasto. Zapalające się kolejno światła i coraz ciemniejszy horyzont robił naprawdę niezapomniane wrażenie, nawet zmęczenie i zimno nie zagnało nas powrotem do hotelu. Dopiero późnym wieczorem dotarliśmy do swojego łóżka, robiąc oczywiście po drodze najpotrzebniejsze zakupy (tak tak, wino i ciastka)
Następnego dnia obudziło nas przepiękne słońce, a jako, że wszystko co chcieliśmy zobaczyć, już zobaczyliśmy, postanowiliśmy wrócić jeszcze raz do najciekawszych, naszym zdaniem, miejsc i w spokoju chłonąć atmosferę miasta. Najpierw poszliśmy więc na górę Gellerta, po drodze czyniąc najpotrzebniejsze zakup, mianowicie piwo i chipsy. Siedząc na ławce podziwialiśmy panoramę miasta, tym razem w pełnym słońcu. Niezapomniany widok. Kiedy już wygrzaliśmy się na słonku, udaliśmy się na wzgórze zamkowe, aby zrobić jeszcze kilka zdjęć, bo warunki były naprawdę wspaniałe. Następnie znowu wygrzewaliśmy się na słońcu leżąc na trawie i spoglądając na kościół Macieja. Po tym odpoczynku udaliśmy się na drugą stronę rzeki, aby zobaczyć coś czego wcześniej nie zdążyliśmy, czyli największą czynną synagogę w Europie (Wielką Synagogę) i Gmach Węgierskiego Muzeum Narodowego z monumentalnymi schodami oblężonymi przez węgierskich studentów oddających się życiu towarzyskiemu. Na najładniejszym placu Pesztu, siedząc na trawce, posilaliśmy się słodyczami, które popijaliśmy pysznym napojem tym razem pomarańczowym. Spacerując do późnego wieczoru po mieście oglądaliśmy ostatni raz wspaniale oświetlone zabytki i robiliśmy ostatnie zdjęcia. W końcu zapakowaliśmy się do busa i nad ranem byliśmy już w Katowicach. Po pysznej jajecznicy u A. zmęczona okrutnie dotarłam w końcu do swojego wygodnego łóżka.
Pierwsza wspólna podróż zakończona.

Prześlij komentarz