ksiązki (lub czasopisma)

"Katedra w Barcelonie" Ildefonso Falcones
Przyznam ze skusił mnie tytuł, mam słabość do tego miasta i lubię czytać historie, które rozgrywają się w znanych mi miejscach. Oczywiście chwytu marketingowego umieszczonego na okładce, że to "powieść w klimacie Cienia Wiatru" nie wzięłam na poważnie. Książka, mówiąc kolokwialnie, nawet nie leżała obok Cienia Wiatru. Nie chodzi o to, czy jest lepsza czy gorsza, po prostu w niczym go nie przypomina, może poza tym, że rozgrywa się w tym samym miejscu.
Nie jestem wybitną znawczynią historii, szczególnie historii Hiszpanii, jednak wg wielu opinii o tej kiążce, autor przeprowadził dość dogłębne studia historyczne, i pokazując losy głównych bohaterów na tle historii Katalonii, jest w tym dość wiarygodny i rzetelny. A to się chwali. Historia chłopca, który buduje z innymi bastaix najpiękniejszą i najbardziej okazałą świątynię w Barcelonie Santa Maria del Mar, wciąga od pierwszych stron i jest pretekstem do opowieści o feudalnej Europie, pełnej niesprawiedliwości, prześladowań, nietolerancji i nienawiści. Lekkość pióra sprawia, że mimo podejmowania trudnych tematów, 700 stron pochłania się niemal natychmiastowo. Refleksja przychodzi jednak później.
Książka polecam z spokojnym sumienie, to nie tylko świetna rozrywka ale też niezła lekcja historii i tolerancji. Choć nie ukrywam, że Barcelona to miasto, które mnie absolutnie w sobie rozkochało i chętnie wróciłabym tam w każdej chwili, także za pośrednictwem zapisanych kartek.




"Cukiernia pod Amorem. Zajezierscy" Magłorzata Gutowska-Adamczyk
Uwielbiam, to uczucie, kiedy z niecierpliwością przewracam kolejne strony książki i kiedy szkoda mi czasu na cokolwiek innego. Kiedy nie chcę się odrywać nawet na moment od lekury.  To oczywiście nie świadczy ani o tym, że książka jest dobra ani o tym, że jest zła. Po prostu sprawia mi ogromną  frajdę. Cukiernia pod Amorem, a właściwie pierwszy tom tej trzyczęściowej sagi, taką właśnie reakcję we mnie wywołała, choć początkowo podchodziłam do niej raczej nieufnie. Nie ma tam specjalnie wartkiej akcji, jest ona prowadzone równolegle w 1995 roku i w drugiej połowie XIX w., mimo to czytałam z zapartym tchem. W Gutowie, pod rynkiem znaleziono szczątki kobiety, która zginęła najprawdopodobniej pod koniec II Wojny Światowej, przy niej natomiast znaleziono pierścień, który kiedyś należał do rodziny głównej bohaterki. Próbuje więc ona dowiedzieć się w jaki sposób znalazł się w obcych rękach i dlaczego. Nie jest to łatwe, i jeśli będziecie chcieli dowiedzieć się tego samego, musicie przebrnąć przez kolejne dwa tomy, mam nadzieję, równie dobre. Jednak próba odtworzenia hostorii sygnetu jest właściwie tylko pretekstem do snucia opowieści rodzinnej, opowieści o zawiłych losach rodzinny Zajezierskich, przodków głównej bohaterki. Takie odkrywanie swoich korzeni musi być niezwykle fascynujące. Sama chętnie odkryłabym takie historię z moimi przodkami w roli głównej, niestety musi mi wystarczyć jakieś 1300 stron o cukierni pod Amorem. 1300 stron pisanych świeżym, lekkim stylem, których przeczytanie mozna porównać własnie do takiej wizyty w małej przytulnej kawiarence, z pysznym latte i tartą malinową. Czysta przyjemność.


Podróże
Zawsze kiedy mam tak zwaną "zwiechę". Nic się nie klei, humor nie dopisuje i brak mi motywacji, sięgam po tę gazetę i od razu mam mnóstwo pomysłów. Tam jest tyle inspiracji, pomysłów, propozycji, że od razu mam ochotę się pakować i gdzieś pojechać. Jeśli kiedykolwiek świat wyda Wam się nudny lub nijaki, sięgajcie po tę pozycję. W tym miesiącu zachwyciłam się opowieścią o Maroku, a dokładniej głównie o marokańskiej kuchni. Poznawanie różnych miejsc od strony kulinarnej zawsze sprawia mi wiele frajdy, obawiam się, że nie skusiłabym się na robaki ani inne obrzydliwości, więc przynajmniej na razie zamierzam omijać tego typu miejsca, ale kuchnia marokańska wydaje się być niezwykle aromatyczna i różnorodna. Kolorowa. Artykuł jest zresztą świetnie napisany.


Bytom - Żabie Doły



Dziś na przekór jesieni i słocie zabieram Was w piękne, zielone i spokojne miejsce. Oaza przyrody, którą znaleźć można w Bytomiu, o wdzięcznej nazwie - Żabie Doły. Zbiorniki wodne powstały wskutek eksploatacja górniczej i hutniczej. Dziś ten teren zrekultywowane jest wspaniałym miejscem na weekendowy spacer i obserwację przyrody. W tym zajmującym ponad 200 hektarów parku mieszka podobna 1/3 gatunków ptaków występujących w Polsce. Mnie zachwyciła łabędzia rodzina, prezentujących swe niezwykle giętki szyje, trójka szarych maluchów i rodzice, trochę agresywni w stosunku do ludzi zakłócających i spokój i adoptowana kaczka, która nie odstępowała ich na krok. Trudno je obłaskawić, łase są jednak na bułki z kebaba. Kaczek zresztą jest więcej, tylko jedna jakby odcięła się od swoich korzeni i, widocznie, postanowiła znaleźć sobie nową rodzinę. Są kurki wodne i pewnie mnóstwo innego ptactwa, którego ja oczywiście nie potrafię rozpoznać. Widać, za mało przykładałam się swego czasu do biologii. Miejsce jest naprawdę urocze, nieprzeludnione ciche i spokojne. Można się tam poczuć jak na wsi, mimo, że do centrum jest naprawdę blisko. Wstyd, że odkrywam to miejsce dopiero teraz...



Bytomski Półmaraton

czyli biegać każdy może...

And the winner is...!

(a na podium stanął również Bytomianin - helołłł)

# weekend


Idzie zima. Chłodno nawet jak na wrzesień. Na szczęście weekend mieliśmy suchy, dość pogodny i obfitujący w ciekawe wydarzenia. Sobota upłynęła nam pod znakiem stylowych, zabytkowych samochodów. Zjechała ich na bytomski rynek ponad setka. Były zarówno auta rodem z PRL-u, jak syrenki, fiaty 125 i 126p, były cadillacki, jaguary mercedesy. Były rowery z początku wieku (piękności) i motocykle. Właściciele chętnie dzielili się swoimi historiami i swoją wiedzą. Można było przeżyć dachowanie i zobaczyć jak trudno prowadzi się samochód z promilami we krwi. Naprawdę fajna impreza z fajną atmosferą i niepowtarzalnym klimatem. Wprawdzie trudno mi wyobrazić sobie A., spędzającego całe godziny w garażu, dłubiąc przy jakimś 60-letnim gracie, ale od czasu do czasu fajnie byłoby się przejechać takim cudem. Byłby lans. Oj   byłby. Plus dziesięć do lansu. Mnie oczywiście najbardziej podobał się samochód Jasia Fasoli. Kupię sobie kiedyś taki. Po obejrzeniu samochodów pojechaliśmy jeszcze zwiedzić parowozownię na stacji kolejki wąskotorowej - więcej na ten temat wkrótce.
Niedziela natomiast miała mocny akcent sportowy. Niestety występowaliśmy w nim tylko jako kibice. Bytomski półmaraton zgromadził dziś około 1800 uczestników! Pojechaliśmy zobaczyć jak to wygląda i poczuliśmy oboje, że za rok musimy tam być. Powiem szczerze, że myślałam o tym już wcześniej  ale dziś moja motywacja wzrosła dwukrotnie. Świetna impreza, która pokazuje że biegać może kazdy. Wprawdzie Etiopczyk i Kenijczyk, którzy na metę przybiegli pierwsi wyglądali dość profesjonalnie a pod wzniesienie przed metą wbiegali z taką lekkością jakby dopiero kończyli rozgrzewkę, jednak przekrój ludzi jakich tam spotkaliśmy mówi jednoznacznie - biegają wszyscy: młodzi, starzy, szczupli, tężsi, w profesjonalnych bluzach i zwykłych koszulkach, szybsi i wolniejsi, świetni kondycyjnie i dopiero zaczynający swoją przygodę z bieganiem. Najstraszy uczestnik miał 78 lat (biegł na 10 km) i poradził sobie lepiej niż niejeden młodzik. Można? Można!
Udział w tej imprezie za rok wpisuję na moją listę rzeczy do zrealizowania. No i zaczynam ćwiczyć. Trzymajcie kciuki.

Więcej zdjęć z imprez już niebawem.

Jesienna lista życzeń


Nie ma co się łudzić. Jesień zagościła u nas na dobre. Chłodne poranki i coraz wcześniejsze wieczory. Coraz trudniej wstać do  pracy. Coraz cieplej trzeba się ubierać.
Żeby nie popaść jednak w nazbyt melancholijny nastrój, mam swój sposób na porawę humoru. Zakupy.
Ale nie takie zakupy jak kiedyś. Na hurra, wszystko co wpadnie w oko, byle tylko przez chwilę poczuć się lepiej, a później żałować wyrzuconych pieniędzy. Uczę się robić zakupy przemyślane i potrzebne, dzięki czemu sprawiające prawdziwą przyjemność.
Oto moja lista życzeń na jesień, która pomoże mi przetrwać i przyzwyczaić się do chłodów.

1. Czytnik e-booków. Przez lata byłam zatwardziałą zwolenniczką tradycyjnych książek. Jako wielbicielka lliteratury nigdy nie potrafiłam bez nich obejść, taszczyłam je więc ze sobą, czytałam w autobusach, w przeróżnych ekwilibrystycznych pozach, na przystankach próbując palcami okutanymi w grube rękawice bez palców przewrócić stronę. Dziś mówię -dość! Mimo, że szelest kartek i zapach świeżej farby drukarskiej był jest i będzie jedną z najmilszych rzeczy, dziś stawiam na wygodę. Lekkość czytnika i ilość miejsca jakiego potrzebuje w torebce, przekonał mnie wreszcie do zakupu. Na wakacje, czy w drogę do pracy będę mogła zabrać tyle książek, ile nigdy nie zdołałabym udzwignąć i które nie zmieściłyby się nawet w największej z moich toreb. Podróże do pracy staną się, mam nadzieję, dużo przyjemniejsze. I zawsze, kiedy niespodziewanie skończę jakąś książkę, będę miała pod ręką kolejną.

2. Kalosze. Nie nawidzę deszczu i przemakających butów. Nie ma nic gorszego. Nawet nie chodzi o to, że przemoczone skarpetki to gwarancja kataru. Szkoda mi butów! Mam już jedne kolorowe kaloszki, ale nie zawsze pasują mi do stroju. Zwłaszcza do pracy. Czarne będą idealne do wszystkiego. I żadna pogoda mi już nie straszna.

3. Skoro kalosze to i parasol. Jakiś czas temu zobaczyłam gdzieś przezroczysty plastikowy parasol i postanowiłam go mieć. Latem jakoś się bez niego obeszłam, ale teraz potrzeba nagli więc muszę się za takim rozejrzeć. Myślę, że zainwestuję w niego trochę, bo wiem, jaka różnica jest między porządnym parasolem, który służy kilka lat a takim, który po dwóch tygodniach nadaje się do wyrzucenia.

4. Lunch box. Staram się ostatnio zdrowo odżywiać. Ograniczam słodycze, jem śniadanie przed wyjściem, do pracy zabieram kanapki, czasem robię jakąś sałatkę. Na mieście jem rzadko, fast-foody i drożdżówki odpadają, stawiam na własnoręcznie przygotowane jedzenie, lubię wiedzieć co mam na talerzu. I wiecie co? Smaczne to jest! Lunch box pozwoli mi poszerzyć moje menu, dzięki niemu można zabrać kilka róznych rzeczy w oddzielnych przegródkach, nie będę musiała  wiecznie szukać ich po całej torebce.

5. Ciepły żakiet. Mam kilka żakietów ale tylko jeden noszę prawię na okrągło. Ciepły, dzianinowy żakiet jest przeze mnie eksploatowany nagminnie. Świątek, piątek, lato czy zima. Jest wygodny, ciepły, prawie się nie gniecie, pasuje do wszystkiego. Przyda mi się takich więcej. Ten zakup mam więc już sprawdzony.

Póki czas!


Czas zaczyna niebezpiecznie przyspieszać. Dawno już zapomniałam o miłym i spokojnym weekendzie, który równie szybko pojawił się, co znikł. Trochę mnie to powinno może martwić, ale zdaję sobie sprawę, że przyspieszy niedługo jeszcze bardziej, więc zamiast tracić czas na zamartwianie, muszę się po prostu zorganizować.
 Nie ma czasu na wolne przebiegi. Wszystko musi mieć swój sens i cel. Wszystko musi być poukładane tak, by wycisnąć z każdego dnia jak najwięcej, choć nie ukrywam, gdyby ktoś wydłużył dobę o kilka godzin, byłabym mu bardzo wdzięczna.
Całkowicie wolne weekendy też wkrótce się pewnie skończą. Takie, kiedy można rano powoli przygotować i celebrować wspólne śniadanie. Słuchanie starych płyt do porannej kawy. Pieczenie ciast z owocami. Czerwone wino i dobre filmy. Trzeba więc czerpać pełnymi garściami. Póki czas!




zdrowy tryb życia - bieganie

 Dzisiaj będzie o bieganiu. Patrząc na pogodę za oknem, doszłam do wniosku, że muszę pospieszyć się z tym postem. Tylko niech mi nikt nie mówi, że lato się kończy, bo każdy doświadczony biegacz powie Wam, że jesień to najlepszy moment na rozpoczęcie treningów. Ja nie jestem tu najlepszym przykładem, bo: a) zaczęłam wiosną, b) nie jestem doświadczonym biegaczem, raczej ciągle mocno początkującym i poszukującym.Ale chcę Wam o tym opowiedzieć z mojej perspektywy.



Jak zacząć?
Po prostu wyjść z domu i pobiec. Naprawdę. Nie ma prostszego i mniej wymagającego sprzętowo sportu. Jasne, kiedyś, jeśli Wam się to spodoba i zaczniecie biegać bardziej regularnie, przydadzą Wam się dobre buty do joggingu i jakieś przewiewne ciuchy. Na razie macie po prostu wyjść z domu i pobiec. Gdzie? Przed siebie. Na pewno macie w okolicy jakiś park, mniej uczęszczane uliczki, na których nie będziecie wpadać co 5 sekund na przechodniów, albo bieżnię (ja czasem biegam właśnie po bieżni, ale przy dłuższych dystansach to trochę nudne).
Pamiętacie czasy szkolne, kiedy trzeba było biegać na zaliczenie. Z tego co pamiętam było to ok 800 metrów. Chłopacy biegali chyba aż 1000 m. 1000 metrów - jeden kilometr. Dystans, który wtedy wydawał mi się straszny, być może dla niektórych z Was nadal taki jest, a teraz ktoś mówi Wam, że macie wyjść z domu i przebiec pięć razy więcej. Uwierzcie w tym nie ma nic trudnego.

Zadyszka
Jeśli, tak jak mnie na początku, po pierwszych pięciu minutach dopada was zadyszka, nie rezygnujcie i nie wracajcie przypadkiem do domu. Zróbcie sobie przerwę - nie zatrzymujcie się tylko maszerujcie równym, żwawym tempem. Kiedy złapiecie oddech, biegnijcie dalej. I tak w kółko. Mnie bardzo pomógł poniższy plan treningowy. Wierzcie mi, że na początku bieganie bez przerwy przez pół godziny wydawało mi się wyczynem nie do osiągnięcia. A dzięki tej tabelce, wszystko stało się nie tylko proste i niemęczące, ale też bardzo mobilizujące. O wiele łatwiej było mi się zmotywować, kiedy po pierwsze miałam, plan który sukcesywnie realizowałam a po drugie - szło mi swietnie. Nie polecam też skracać go i przespieszać, chyba, że jesteście pewni swoich sił, bo łatwo się wtedy przemęczyć i zniechęcić. Wszystko musi mieć swój czas. Nie musicie jednak zaczynać od pierwszego tygodnia - wszystko zależy od tego w jakim stanie jest wasza kondycja. A to możecie sprawdzić w tylko sposób...
Poza tym bardzo istotną sprawą jest dostosowanie do siebie tempa biegu. To czasem naprawdę niełatwe. Ja nawet nie wiem kiedy przyspieszam i po chwili tracę oddech. Jeśli łapie Cię zadyszka, to znaczy, że biegniesz za szybko. Zwolnij, nawet jeśli wydaje Ci się, że wszyscy Cię mijają. Biegnij swoim tempem, nawet jeśli jest żółwie. Kondycja przyjdzie z czasem.

źródło
Co potrzeba
W zasadzie nic. Przynajmniej na początek. Ja zaczęłam biegać z zwykłych sportowych butach. Dopiero, kiedy sama sobie udowodniłam, że realizuję plan i co dwa dni wstaję o 7 rano, żeby pójść pobiegać, a co najważniejsze, zobaczyłam, że sprawia mi to frajdę, kupiłam buty i koszulkę do biegania. Potem kolejne Wcale nie potrzebujecie na to wiele pieniędzy, nie musicie od razu udawać się do profesjonlnego sklepu dla biegacyz, gdzie za kilka stówek dobiorą Wam buty, odpowiadające nie tylko częstotliwości biegania, sposobu układania stopy, podłoża, pogody ale także kolorowi Waszych oczu. Sklepy typu decathlon również mają bardzo szeroką ofertę, często bardziej ekonomiczną. Z tym układaniem stopy podczas biegania, to zreszta wcale nie taki błahy problem. Zależnie od tego, czy spadacie na palce, pięty czy wewnętrzną część stopy, powinniśmy dobierać sobie buty o odpowiedniej podeszwie, chroniącej nas przed rożnymi urazami. Nie, ja takich nie mam. I żyję. Ale pewnie kiedyś sobie kupię.
Prócz butów, dobrze jest mieć odpowiednią odzież. Nie musi być akurat przeznaczona do biegania. We wspomnianym Decathlonie czy innych dużych sklepach sportowych wybór jest ogromny. Nieważne czy to koszulka na rower, na trekking czy jogging. Ważne, żeby przepuszczała powietrze i odprowadzała wilgoć. Nie ma nic gorszego niż bieganie w mokrej, oblepiającej ciało bluzie. No i gwarantuję Wam, że po takim treningu, w nieprzyjemnej pogodzie, następnego dnia mogłabym udać się jedynie na L4, a przecież nie o to chodzi. Termoaktywna bielizna zimą to absolutny must have.

Jak się zmobilizować?
Tak jak pisałam wyżej, bardzo pomógł mi plan. Wiecie, że bez planu trudno mi cokolwiek zrealizować. Bieganie od czasu to czasu, bez konkretnego celu, było dla mnie dość nużące. Poza tym obiecałam sobie kupić lepsze buty w miarę realizowania tego planu. Ale prawda jest taka, że jak chcesz biegać to biegasz. Jak wolisz wgniatać tyłek w kanapę, to nic Cie do biegania nie zmotywuje.
Jedno jest pewne - nie zaszkodzi spróbować. 

cycle chic

czyli moda na rower

Powoli kończy się lato. Mam nadzieję, że to nie był ostatni tak ciepły i pogodny weekend ale wkrótce i tak spadnie śnieg a ja będę musiała zapomnieć na kilka miesięcy o moich ulubionych aktywnościach.
Rower w ostatnich miesiącach stał się moim najulubieńszym środkiem transportu. Jeżdżę nim wszędzie na zakupy, do biblioteki, na wycieczki, na lody, do znajomych. Nawet do kościoła czasem...Po prostu zamiast pieszo, autem lub tramwajem. Jadę na rowerze.

Uwielbiam też zjawisko zwane cycle chic, czyli zwyczaj jeżdżenia na rowerze w normalnym, codziennym, czy nawet eleganckim ubraniu. Z zachwytem ogądam zawsze zdjęcia pojawiające się na rewelacyjnym blogu copenhagen cycle chic.W Polsce ten trend nazywa się  bodajże "rowerową elegancją" i ma coraz więcej zwolenników, chociaż wiele osób nie jest jeszcze uświadomionych, o czym świadczą chociażby komentarze pojawiające się na wielu blogach, na których znaleźć można zdjęcia z takimi rowerowymi outifitami i spojrzenia niektórych mijanych przeze mnie osób. Nie kumam tekstów typu "wielu kilometrów w tym stroju nie zrobisz". No nie zrobię. Czasem jadę tylko 5 km do biblioteki. Czasem robię 40 km w ciągu całego dnia. Jak będę chciała przejechać więcej to na pewno nie na miejskim rowerze i na pewno nie w sukience. Ale z jakiego powodu miałabym "musieć" w sportowych spodenkach jechać na kawę albo ciastko? Bo się ruszam? Spacerując też się ruszam i w podobnym stopniu się męczę. Czasem nawet bardziej. Generalnie chodzi o to, żeby ubierać się w to, w co ubrałabym się nie jadąc na rowerze. Wiadomo, nie wszystko się nadaje, wydaje mi się, ze z racji wygody, szpilki i  spódniczki bardzo mini odpadają, chyba, że chcemy świecić majtkami, choć mogę się mylić, bo nie próbowałam. Ale poza tym nic nas nie ogranicza. Mam ochotę na sukienkę, co  zdarza mi się czesto, jadę w sukience. Potrzebuję koszuli, jadę w koszuli. Mam ochotę na trampki jadę w trampach - nic na siłę. Gdybym miała trochę bliżej do pracy, jeździłabym do pracy elegancko ubrana.
Chodzi o to, że rower daje  mi jakieś tam poczucie wolności, wszędzie nim dojadę, w przeciwieństwie do samochodu, czy tym bardziej autobusu. Skręcę w każdą uliczkę i nie muszę się z nim w ogóle rozstawać. Dlaczego to poczucie miałaby mi ograniczać konieczność ubierania się w dres? Luz blues. Dlatego jeździjcie na rowerze, bo to chyba najprzyjemniejsza forma ruchu i ubierajcie się tak jak macie ochotę.
żródło

żródło
źródło
źródło

Bytomska Gra miejska

czyli jak zostać detektywem

Dziś przestawię Wam kolejny sposób na fantastyczną animację miasta. Gra miejska, czyli coś, w czym udział również był na mojej wspomnianej tu liście życzeń. Zawsze wydawało mi się to fajną opcją, a ostatnimi czasy bardziej interesuję się takimi akcjami, szczególnie w mojej okolicy. Okazuje się, że aby genialnie się zabawić wcale nie trzeba jechać gdzieś daleko. A wszystko (znowu) dzięki zwykłym ludziom, którym chce się coś zorganizować, coś zrobić, poświęcając swój czas i energię. A trzeba podkreślić, że wszystko zrealizowane zostało perfekcyjnie i bardzo profesjonalnie.

A było tak. Koło siedemnastej zjawiliśmy się w Bytomskim Centrum Kultury, gdzie okazało się, że jeden z pracowników został w nocy uprowadzony! Dostaliśmy film od porywacza, który nie pokazał wprawdzie twarzy ale wydawał się dziwnie znajomy... Bez wahania włączyliśmy się do akcji, chcąc pomóc porwanej. Otrzymaliśmy ścisłe instrukcje i mapę miasta. Dotarł do nas także, list od uprowadzonej, który jakimś sposobem udało jej się przekazać. Ruszyliśmy w drogę, czasu nie było zbyt wiele, więc musieliśmy się spieszyć. Plan był taki: najpierw odnalzeźć w mieście dwóch agentów, od których mogliśmy otrzymać kod prowadzący do szefa mafii. Znaliśmy tylko mniej więcej ich miejsce pobytu, ale dzięki pomocy kilku napotkanych osób udało nam się ich odnaleźć  dość szybko. Dostaliśmy polecenie, żeby pobiec do pobliskiej budki telefonicznej i czekać na dalsze instrukcje. Zaczęło się robić bardzo ciekawie. Wpadamy do budki, po chwili dzwoni telefon. Odbieramy, podajemy kod, dowiadujemy się na którym parkingu czekają na nas członkowie mafii. Mogą nam udzielić cennych informacji, ale równie dobrze możemy je tam stracić... Biegniemy na trzecie piętro parkingu pod centrum handlowym Wchodzimy. Jesteśmy jako pierwsi! Zmierza w naszą stronę jakiś gość w ciemnych okularach z pistoletem. "Tylko jedna osoba może zostać" -mówi, celując w naszą stronę naładowanym (być może?) rewolwerem. Chwila konsternacji. Poświęca się A. Zostaje zaprowadzony do szefa mafii, podczas gdy ja czekam za drzwiami, zastanawiając się czy mam jeszcze na kogo...? A. podchodzi do stolika, za którym siedzi boss. Garnitur, kapelusz, podkręcony wąsik. Jak nic włoska mafia w Bytomiu. "Grasz ze mną?"  - pyta zimno gangster, cyzelując każde słowo. "Tak" - odpowiada A., drżącym lekko głosem. Boss, kładzie na stół walizkę, powoli otwiera ją, wyciąga coś małego, coś co mieści się w dłoni. "Orzeł czy reszka?" - pyta. A. stawia na orła. Moneta frunie w powietrzu jak z zwolnionym tempie. Orzeł! Życie darowane, a my zgarniamy łącznie 10 punktów. Biegniemy dalej. Teraz na celowniku mamy 5 misji, czyli 5 samochodów do odnalezienia w centrum, które oznaczone są cennymi dla nas informacjami - kodami, które potrzebne są do odnalezienia schwytanej dziewczyny. Czujemy, że porywacz bawi się z nami w kotka i myszkę. Nie udaje nam się odnaleźć żadnego z nich ale nie poddajemy się. Zostaje jeszcze list porwanej, w którym mgliście opisuje miejsca, którymi jechała nocą z porywaczami. Oto jego fragment: "Pamiętam też wielkie przerażenie, gry po raz których obudziłam się. Cmentarz. W tle słychać głośny szum, jakby jakiejś fabryki czy kopalni. Zemdlałam. Wydaje mi się, że to co udało mi się spisać, raczej nie działo się chronologicznie." Próbujemy odgadnąć o jakie miejsca chodzi. Szeroka jednokierunkowa ulica, na której porywacz stali na światłach, gdzie świecił się jakiś bilboard. Miejsce, z którego porywacze póbowali ukraść sprzęt komputerowy, nie zważając na bliskość posterunku policji, okazało się szkołą informatyczną. Wiadukt nad mało uczęszczaną ulicą, po którym jeździ tramwaj lub pociąg. Duży  budynek , wokół którego porywacze dla zmyłki jeździli w kółko. 7 miejsc, 7 świadków do odnalezienia. Każdy z nich, sprawdzając nasze umiejętności, może udzielić nam dodatkowych informacji, jeśli uda nam się wykonać jego zadanie. Udaje nam się udnaleść pięciu. Goni nas czas więc biegniemy do biura detektywistycznego. Za 4 zdobyte punkty dostajemy cztery wskazówki, na temat miejsca pobytu porwanej. Centrum, budynek, z cegły, niemieszkalny. Nie ma czasu szukać, jedyne co nam pozostaje to miejsca, które są po drodze do BCK, do którego musimy już wracać. Biblioteka? Raczej nie. Obstawiamy muzeum, ale szybko przegania nas stamtąd ochroniarz. Może szkoła? Biegniemy tam. Już widzę, że mamy rację i że nie będziemy pierwsi. Wbiegamy do szkoły i pędzimy na dach szkoły. Tam znajdujemy porwaną. Zostaje nam 5 minut. Pędzimy do Bytomskiego Centrum Kultury, żeby nie stracić cennych punktów. Na miejscu zliczają nam punkty - zdobyliśmy ich 32. Później okaże się, że zabrakło jednego, żeby zająć trzecie miejsce. Ale to i tak sukces... Porywaczowi nie udało się spełnić swoich morderczych zamiarów! :)

Ale i to nie jest najważniejsze. Najważniejsza była rewelacyjna zabawa i jedyne czego żałujemy, to tego, że wzięliśmy w niej udział dopiero teraz. Zachęcam Wam do takich akcji. To najlepszy event, na jakim byłam w ostatnich miesiącach. Wielu miesiącach. Szansa by przez chwilę poczuć się jak agent specjalny, jednocześnie bawiąc się przy tym jak dziecko :)

weekend!


Za nami kolejny cudowny weekend, który znów pozwolił nam naładować akumulatory. Sobota dostarczyła nam tak fantastycznej zabawy, że całą niedzielę obijaliśmy się i odpoczywaliśmy.
Ah co to były za dwa dni.
Próbowaliśmy wypaść godnie w Bytomskiej Grze Miejskiej. (o tym już niedługo)
Biegaliśmy po mieście w poszukiwaniu porwanej dziewczyny.
Szukalliśmy agentów i spotykaliśmy się z szefem mafii.
Rozwiązywaliśmy zagadki kryminalne.
Wygrywaliśmy nagrody pocieszenia.
Jedliśmy być może ostatnie lody na rynku w tym roku.
Odgrzewaliśmy leczo mojej mamy.
Zajadaliśmy się sernikiem mamy A.
Oglądaliśmy "Powrót do przeszłości".
Karmiliśmy bojowo nastawionego tatę łabędzia, próbującego bronić swoje młode, starając się go obłaskawić bułką z kebaba. Bezskutecznie.
Łapaliśmy ostatnie promienie słońca.
Zaglądaliśmy na jarmark staroci.
Jeździliśmy na rowerze.
Jedliśmy soczyste winogrona.
Czytaliśmy w łóżku o Indiach.
Wykończeni zamawialiśmy pyszne chińskie żarcie na wynos.
Spacerowaliśmy po parku.
Nie rozstawaliśmy się z aparatem.
Rozmawialiśmy z przypadkowymi ludźmi.
Odpoczywalliśmy.
Dobrze się bawiliśmy.
Cieszyliśmy się prostymi rzeczami.

Po prostu.
Wszystko to czego trzeba do udanego weekendu.





na ulicy Mickiewicza

czyli wycieczka po własnym mieście


Zeszłej niedzieli wybraliśmy się z A. na wycieczkę po ... Bytomiu. Jeśli pomyśleliście teraz "no tak tylko oni mogliby się wybrać na zwiedzanie własnego miasta", spójrzcie na zdjęcia poniżej i sprawdźcie ilu było zainteresowanych.
To też właściwie nie do końca była wycieczka, tylko Sąsiedzki Spacer po ulicy Mickiewicza. Wiecie jak lubię wszelkiego rodzaju lokalne inicjatywy i że popieram każdą ciekawą formę animacji mieszkańców miasta, dlatego nie mogło nas tam zabraknąć. Spacer zorganizowali ludzie ze stowarzyszenia Inicjatywa Ulicy Mickiewicza, czyli ludzie, którym leżą na sercu losy tego miejsca i chcą coś w tym kierunku zrobić. Dbając do tej pory o czystość i bezpieczeństwo, postanowili zorganizować się i sprawić, żeby te działania stąły się bardziej systemayczne.

Ulica Mickiewicza to ulica wyjątkowa. Zaniedbana, trochę może niebezpieczna, ale z dnia na dzień robi się tam coraz ładniej. Przede wszystkim to ulica piękna, pełna secesyjnych przedwojennych kamienic, których historię, architektów i budowniczych mieliśmy okazję poznać właśnie podczas spaceru, podobnie jak różne ciekawostki i szczegóły.  Bardzo często biegamy bowiem patrząc wyłącznie pod nogi, zamyśleni gapimy się w ziemię, obojętnie mijając to co nas otacza. A czasem wystarczy spojrzeć w górę, rozejrzeć się i poszukać, a odkryć można miejsca niezwykłe, z których mimo upływu lat, spod łuszczącej się farby wyziera jeszcze ich dawne piękno. A czasem odnowione i odrestaurowane tym pełniej oddają dawną świetność.

W tych kamienicach jest mnóstwo skarbów, naprawdę. Czasem wchodząc, nie spodziewając się kompletnie niczego ciekawego, odkryć możemy piękna klatkę schodową, malowidła, kolorowe,piękne kafle, lub inicjały pierwszych właścicieli. Wspaniałe fasady budynków z czerwonej cegły, ornamentyka, rozmaitych kszatłtów okna, kute balkony. To wszystko znajdziecie w tym miejscu. Niewiele takich perelek zachowało się na Śląsku, więc tym bardziej warto je zobaczyć, rozsławiać i chronić.
Po spacerze czekała na nas gorąca herbata z herbaciarni, którą bardzo lubimy, o bardzo zaskakującej nazwie "Herbata", czarna jak węgiel z pomarańczą. I wystawa zdjęć. Rzecz jasna Bytomia.

Generalnie chodziło o to, żeby się spotkać, poznać, porozmawiać, pooglądać, dowiedzieć się (także, co szczególnie cenne,  od mieszkańców, którzy pamiętają dawniejsze, lepsze czasy tej ulicy). Bardzo nam się to podobało. Trzymamy kciuki za powodzenie i czekamy na kolejne takie akcje.

ozdobić kamienicę węglem? czemu nie.



jak wyglądał Bytom dawniej? najlepiej zapytać kogoś, kto mieszka w tym miejscu od urodzenia