50. Bytomska Rowerowa Masa Krytyczna


 czyli "my nie tamujemy ruchu - my jesteśmy ruchem"

 Wyobraźcie sobie wycieczkę rowerową, w której bierze udział 400 osób.

Nieźle co? Czterysta osób wzięło udział w piątkowej, jubileuszowej bo pięćdziesiątej Bytomskiej Rowerowej Masie Krytycznej.
Bytom tak jeździ na rowerach już od 4 lat.

Pamiętacie konkurs Milki na najmilsze miasto? Kiedy ludzie w telewizji krążyli po okolicach Rynku pytając o pozytywnych Bytomian, większość ludzi odpowiadała "Pan Rowerek".
Kim jest Pan Rowerek?
To Roman Badura, właściciel sklepu z rowerami RB-Rowerek. Człowiek, który od czterech lat organizuje Masę Krytyczną, Rodzinne Rajdy, Nocne Rajdy, załatwia sponsorów, uczy rowerzystów dbać o swoje bezpieczeństwo i uczula kierowców, by na nas uważali, organizuje treningi, na których dzieciaki i nie tylko mogą rozwijać swoje umiejętności. No i krzewi sportowego ducha. Pisałam już o tym tu.

źródło

Ludzi z taką pasją i zaangażowaniem, którzy zarażają innych swoim optymizmem i energią jest jak na lekarstwo, powinniśmy ich więc doceniać. Zorganizowanie takiej akcji nie jest bowiem proste. Potrzebna jest policja, która zabezpiecza imprezę, ludzie którzy pomagają przy organizacji, woda dla uczestników, karetka pogotowia na wszelki wypadek. Na dodatek zwykle dla uczestników są jakieś gifty, opaski odblaskowe koszulki, poczęstunek. To samo z nieba nie spada. Tak myślę. Jestem naprawdę pod wielkim wrażeniem tej akcji i ludzi. Uważam, że to genialny pomysł nie tylko na promowanie sportu ale też na animację miasta. Ludzie się spotykają, poznają, dobrze bawią i integrują. A w dużym mieście to nie łatwe.

źródło
Tym bardziej cieszą również takie akcje jak Zumba w Bytomiu. Przez okrągły miesiąc codziennie w innej dzielnicy miasta były organizowane zajęcia z zumby.  Wczoraj podczas finału na rynku tańczyło początkowe tyle osób. Później doszło sporo więcej.
Tym razem brawa dla Kasi Kaczmarek-Szołtysik. I znowu ktoś pomyślał, zorganizował i poświęcił swój czas, żeby było ciekawiej i bardziej kolorowo.

o tym jak ruszyć tyłek z kanapy

czyli sport to zdrowie


     Nigdy nie byłam typem sportowca. W czasach szkolnych notorycznie uciekałam z zajęć w-f, lub zwalniałam się, podrabiając na potęgę podpisy rodziców. Do dziś nie przepadam za sportami zespołowymi, trudno mnie namówić na jakiś mecz siatkówki czy inne dziwactwa. No dobra, wiem, że niektórzy to lubią. Do dziś też pamiętam dramatyczne próby mojego przyjaciela próbującego nauczyć mnie dwutaktu w koszykówce. Miałam z tego jakieś zaliczenie i koniec końców dostałam czwórkę, ale wierzcie mi, chłopak był na skraju załamania. Podejrzewam, że do dziś trzyma się z daleka od boiska na którym ćwiczyliśmy. Mój dramat pominę.
     Na studiach nie było dużo lepiej. Poza tym, że zmuszono mnie niemal, żebym wreszcie nauczyła się choć trochę pływać, co zresztą w miarę mi sie spodobało, zapisywałam sie zawsze na jakieś gimnastyki korekcyjne bo wiadomo było, że tam się człowiek nie musi wiele narobić.
Przy moim zamiłowaniu do słodyczy, zakrawa o cud, że nigdy nie miałam problemów z wagą...

     Można chyba śmiało powiedzieć, że dziś panuje ewidenta moda na sport. Wszyscy grupowo niemal zapisują się na jakieś aerobiki, zumby czy inne fitnessy. Ludzi na basenie zawsze jest wg mnie za dużo. Podczas przebieżek bez przerwy spotykam innych biegaczy, w weekendy na drogach trzeba uważąć na tłumy rowerzystów, a w parkach rolkarze robią slalomy pomiędzy  dziećmi i psami, które ktoś mądry spuścił ze smyczy. Nawet na spływie kajakowym tłok był!
No rewelacja!

Naprawdę, dla mnie bomba! Bo muszę z dumą stwierdzić, że ja też się do tych wszystkich wariatów zaliczam. I serce mi rośnie gdy widzę takich więcej. Już od dawna nie darzę ruchu taką niechęcią jak kiedyś, ale to lato zaliczam do szczególnie aktywnych i jestem z tego wielce zadowolona. Czemu mi się odmieniło? Myślę, że duży udział ma w tym A. Dobrze mieć obok kogoś, kto ma podobne pasje, kogo bez problemu wyciągniemy na rolki, czy wycieczkę rowerową. Inna sprawa, że trzeba próbować róznych rzeczy, sport to tak szerokie pojęcie, że każdy znajdzie coś dla siebie. Nie trzeba tak jak w podstawówce piłować w nieskończoność siatkówki, bo nauczycielka w-f nie jest w stanie wymyślić nic innego. Ja w końcu to zrozumiałam i odkryłam dzięki temu szereg aktywności, które dają mi mnóstwo satysfakcji.
Wahlarz dostępnych tego typu usług na rynku jest przeogromny. Wkurza cię instruktorka fitness? Idź na zajęcia z inną ale nie rezygnuj po jednej godzinie. Spinning jest dla ciebie zbyt nudny? Idź na squosha. Bieganie nie sprawia ci przyjemności? Może rolki? Na pewno znajdzie się coś co sprawiać ci będzie przyjemność, bo o to przede wszystkim chodzi a nie o katowanie się ćwiczeniami. Które kondycje może poprawią ale nastroju to już raczej nie.
Zamiast się ciągle zastanawiać jakby się tu zmobilizować do czegoś, czego nie lubimy znajdźmy coś, co polubimy.

Zalety sportu i ruchu, szczególnie na świeżym powietrzu znają wszyscy. Trzeba to tylko wcielić w życie. I coraz więcej ludzi wciela. Kiedy A. zaczynał wieki temu biegać, niektórzy patrzyli na niego jak na wariata. Teraz jest zupełnie inaczej. Ruch jest trendy. Chcecie być trendy? Ruszcie tyłki! Ale już!
Wierzcie mi skoro ja mogłam - każdy może :)

mój park



Mam swój park. Nie jest on oczywiście mój w sensie ścisłym. Jest mój w sensie duchowym. Jestem z nim związana emocjonalnie, jest blisko, pod ręką, więc chętnie spędzam tam czas.
Park jest nieduży, ale jasny, zadbany, nie ma tam meneli ani krzaczorów, nie boję się że ktoś mnie zgwałci albo okradnie. Znam każdy jego zakątek. Mam swoje ulubione miejsce. Siadam pod drzewem, nad stawem, czytam książkę, a kaczki, które przyzwyczajone są do ludzi (a może pamiętają, że zimą czasem je karmię) podchodzą po cichu, jakby chciały zajrzeć co akurat czytam? Leżac na trawie rozkminiam tam różne problemy, podejmuję tam niekiedy decyzję. Czasem wyjaśniamy sobie tam nieporozumienia.
Po prostu dobrze mi się tam myśli i pozytywnie mnie to miejsce nastraja.

Siedzę tam często i obserwuje kaczki. Wiem, że to może trochę dziwne hobby, ale one są takie urocze i milusie. Jest też gołąb, który dziobie je w kuperki dla czystej rozrywki, a one dla czystej rozrywki uciekają aż się kurzy. Może to taka miłość międzygatunkowa. Ptasi mezalians.
Drepcą więc sobie te małe pokraki, obok mnie, nic sobie z mojej obecności nie robiąc i kręcą swoimi ptasimi czterema literami, szukając w trawie czegoś  do zjedzenia. Czasem próbują skubnąć mały palec u stopy. Bułek już wtedy dawno nie mam, bo one zeżarłyby całą piekarnię. Wiecznie im mało. Pluskają się w wodzie, układając później godzinami piórko po piórku na swoich śmiesznych kuperkach.
 Wiosną pojawiają się zawsze małe kaczuszki, które gęsiego (kaczki chodzące gęsiego, też mi coś) drepczą za mamusią, która syczy podnosząc skrzydła, gotowa do ataku, jeśli tylko ktoś się ośmieli zbliżyć. Pewnie wie, że nie miałaby szans.Ale ta jej bojowość w obronie swoich maleństw zawsze mnie rozczula.

Dobrze jest mieć takie miejsce.
A wy? Macie takie miejsca? W których dobrze wam się myśli?


kajakiem przez świat?

o tym, że czasem lepiej z prądem niż pod prąd


"Sześciu szło, sześciu niosło, jeden - kajak, pięciu - wiosło". Taką oto, rzekomo harcerską, piosenką zwykł mi A. umilać różne nasze wędrówki i dłuższe spacery. Piosenka na harcerską mi wprawdzie niezbyt wygląda, ale jako że do tej zacnej organizacji nie dane mi było należeć, toteż nie mogę tego w stu procentach stwierdzić. Nie o noszeniu kajaków jednak będzie dziś mowa ale o spływaniu. Spływaniu kajakiem, rzecz jasna.

     Spływ kajakowy, był na mojej niezwykle długiej i bogatej liście rzeczy, które zamierzam w swoim  życiu prędzej czy później przedsięwziąć. Dla kogoś, kto jak ja, pływa raczej kiepsko i trochę boi się wody, spływ taki jawił się jakoś przygoda mrożąca krew w żyłach. Pływaliśmy już wprawdzie kajakiem po jeziorach, ale mój lęk wówczas też daje o sobie znać. Jestem z natury ostrożna i zawsze zmuszam A. do ubierania kapoka (mimo, że on akurat bardzo dobrze pływa), za co on z kolei mści się, bujając tym kajakiem, kiedy już wypłyniemy wystarczająco daleko od brzegu, doprowadzając mnie do szału oraz migotania przedsionków.

     Ale wracając do spływu. Widzieliście kiedyś zawody w kajakarstwie górskim? Mniej więcej tak to sobie wyobrażałam. Oto walczę z rwącym nurtem rzeki, ze wszystkich sił próbując przetrwać. Rzeczywistość okazała się jednak nie aż tak dramatyczna. Lato mamy raczej suche, więc już na samym początku organizator poinformował nas, że rzeka, która zwykle i tak nie jest zbyt głęboka (płynęliśmy rzeką Mała Panew) teraz sięga maksymalnie do kolan. No nie powiem, trochę mnie to rozczarowało, szczególnie, że największym, jak się okazało, zagrożeniem jakie miało nas spotkać, było osiadanie na mieliźnie.
Jeszcze trochę suszy i trzeba byłoby ten kajak ciągnąć :)

     Ludzi natomiast, w przeciwieństwie do wody, było zadziwiająco sporo. Początkowo więc skupialiśmy się głównie na tym, żeby ich jakoś wszystkich zgrabnie ominąć, wyminąć i zostawić daleko w tyle. Kiedy się to wreszcie udało, zostaliśmy tylko my, rzeka, las i cisza. Tylko drogi przed nami już niewiele zostało :). Kajak płynął z prądem rzeki, wystarczyło więc tylko tak manewrować, by po raz sto pięćdziesiąty nie wpaść na jakąś płyciznę.

Podsumowując super sprawa. Polecam każdemu, kto lubi aktywny wypoczynek, warto się wybrać,  nawet z kilkuletnim dzieckiem, jak zdążyliśmy zauważyć. Strasznie mi się podoba, kiedy widzę tak spędzające czas całe rodziny. Pokazują tym maluchom prawdziwy świat zamiast ekranu telewizora. Choć zdaję sobie sprawę, że to niełatwe zadanie, więc jednocześnie - podziwiam.
Warto zabrać ze sobą rękawiczki ochronne, np. takie rowerowe. Ja zawsze o nich zapominam i zawsze kończę takie przygody z pęcherzami na palcach.Cały spływ z miejscowości Zawadzkie do Przystani Amazonka, trwa ok 2-3 godz. Do przepłynięcia mamy 12 km. Trasy są różne zresztą, takie spływy organizowane są w całej Polsce w przeróżnych miejscach, wszędzie gdzie jest wody ciut tylko więcej niż do kostek więc tym bardziej zachęcamy.

My natomiast planujemy już następny wypad, modląc się o dobrą pogodę i nie dopuszczając do siebie myśli o tej następnej porze roku, co to niby ma nadejść ale lepiej nie wypowiadać jej nazwy, coby wilka z lasu nie wywołać.
 A poza tym, w weekend znowu rządził standardowy zestaw obrzydliwy - rower, jezioro, książka. Niech lato jeszcze trwa!



Żyj z pasją

 czyli zaczynamy z poniedziałek ambitnie...


     Nie jestem wielką fanką tzw. książek, które pomagają żyć :) Jakby się tak zastanowić, to chyba żadnej nie przeczytałam od początku do końca.
Zwykle wygląda to tak:  skuszona okładką i zamieszczonym tam hasłem typu: "rozwiąż swoje problemy w pięć minut", kupuję albo pożyczam. Myślę, że a nuż istnieje jakiś cudowny środek o którym nie wiem?
Oczywiście takiego środka nie ma, a książki, mimo, że może są i dobre, do mnie jakoś nie trafiają.

Zwykle jednak w każdej z nich znajdą się jakieś fajne rady. Może niespecjalnie odkrywcze i w gruncie rzeczy wszyscy je znamy, ale czasem warto się na tym zastanowić.

Książka "Żyj z pasją" (J.B.Attwood i Ch.Atwood) to tzw. bestseller, który sprzedać ci ma klucz do szczęścia. Strasznie dużo w nim przykładów, jak to metoda wymyslona przez autorów odmieniła diamteralnie życie wielu ludzi. Momentami miałam wrażenie, że więcej w niej peanów niż konretów. Na dodatek jakoś trochę z pewnym niedowierzaniem podchodzę do różnych metydacji, spotkań ze zmarłymi i przewidywania przyszłości.

     W skrócie książka mówi o tym, że jak już uświadomimy sobie swoje tzw. pasje, to wtedy cały wszechświat zaczyna działać na naszą korzyść, i kiedy myślimy o tym wystarczająco dużo, skupiamy się i działamy w tych kierunkach to nic nas nie może powstrzymać.
Takie tam bzdety, conajmniej naciągane. Ale kilka fajnych porad też znalazłam.

Oto one:

1. Często nie zdajemy sobie sprawy z naszych pragnień i pasji. Myślimy, że na czymś nam zależy ale nie zastanawiamy się nad tym głębiej. Jest takie ćwiczenie polegające na tym, żeby wypisać na kartce ok. 15 pasji. Nie celów, typu : kupić nowy samochód, tylko pasji: cieszyć się świetnym zdrowiem, mieć energię i witalność, być znanym pisarzem, albo mieszkać w pięknym domu nad brzegiem morza. Wszystko co sprawia, że bylibyście szczęśliwi. Z tych piętnastu wybrać trzeba pięć, porównując zawsze dwie ze sobą i wybierając ważniejszą. Tę ważniejszą znowu porównuje się z kolejną. Na pierwszym miejscu znajdzie się więc ta pozycja, która dla was jest najbardziej istotna a za nią 4 kolejne. Zróbcie. Ciekawa jestem czy wyniki Was zaskoczą. Mnie zaskoczyły.

2. Można te pasje sobie powpisywać na małych karteczkach i umieścić je w róznych miejscach tak, żeby mieć je zawsze pod ręką i często na nie zerkać. W torebce, na lustrze. To podobno dodaje motywacji. U mnie działa. Choć na lustrze nie mam - moje pasje są tajemnicą ;)

3. Do każdej tzw. pasji powinniśmy wypisać po pięc punktów kontrolnych. To takie uszczegółowienie, skonretyzowanie sposobów na osiągnięcie "pasji". Np. jeśli pasją jest "być znanym pisarzem" punkty kontrolne mogą wyglądać tak: a. regularnie pisać do gazet, b. biorę udział w spotkaniach autorskich, c. wydałem kilka książek. Zależy co dla kogo oznacza "bycie znanym pisarzem". Wiadomo, że im bardziej rozdzielimy nasze cele i pragnienia tym łatwiej je realizować. Krok po kroku.

4. Pasja to podróż a nie punkt docelowy. Już sama realizacja sprawia, że człowiek jest szczęśliwy. Jeśli dążenie do celu nie sprawia Ci frajdy, to może idziesz w niewłaściwą stronę?

5. Nie warto robić czegokolwiek byle jak, na pół gwizdka, o wiele więcej można osiągnąć, robiąc coś z pasją. (taka oczywista oczywistość pachnąca trochę P. Coelho)

6. Nic na siłę. Na wszystko przyjdzie czas, a działanie pod presją i na przekór powoduje tylko frustrację i zniechęca bardzo szybko.

To takie najważniejsze, moim zdaniem, punkty. I tak sobie myślę, że największą zaletą tego typu książek, jest to, że zaczynamy się zastanawiać nad różnymi kwestiami, o których wcześniej zupełnie nie myśleliśmy. Zaczynamy drążyć, analizować, uświadamiać sobie swoje potrzeby, problemy i pragnienia. Czyli poznajemy siebie, a to chyba najlepsza droga do bycia szczęśliwym i zadowolonym




10 powodów żeby chodzić po górach


1. Schroniska. Jednym z najważniejszych argumentów przemawiających za tym, że warto chodzić po górach są schroniska. Zawsze staram się tak zaplanować trasę, żeby o któreś z nich zahaczyć. Wiadomo, schroniska są lepsze i gorsze ale właściwie fajnie jest we wszystkich. Herbata z cytryną nigdzie nie smakuje tak dobrze, jak po wyczerpującym podejściu, w schronisku właśnie. A jeśli na miejscu można dostać domowe jedzenie - uwierzcie mi - jesteście w raju. Co zamówić w schronisku? Najlepiej to co wszyscy. To co jest najpyszniejsze i najświeższe 90% turystów ma właśnie na talerzach. Wystarczy się rozejrzeć.

2. Pogoda. Każda pogoda jest dobra na wycieczkę w góry. Jasne - lepiej jak nie pada i jest ciepło. Ale nawet jak pada  - zakładasz nieprzemakalną kurtkę (pod kurtkę zakładasz wszystko co masz) i idziesz. Jeśli nadal jest ci zimno, to znaczy że maszerujesz za wolno. Pszyspiesz. Lepiej? A widzisz! Chodzenie po górach to jedyna czynność, od której nie odstrasza mnie deszcz (poza spaniem rzecz jasna). Poza tym jak przemokniesz i przemarzniesz, prędzej czy później trafisz na jakieś schronisko (patrz pkt 1).

3. Cisza. Najpiękniejsza cisza jest w lesie. Jasne, że lasy są nie tylko w górach. Ale w górach po prostu jest fajniej.

4. Góry uczą pokory i wytrwałości. Wiem, że to brzmi jak tani frazes. Ale tak jest. Masz przed sobą cel i musisz go zrealizować. Nie za wszelką cenę, używając mózgu, ale jednak mimo jakichś przeciwności. To uczy bardzo wielu rzeczy.

5. Dystans. Wysoko w górach problemy wydają się mniejsze. Bo zostały na dole. Zresztą z góry więcej widać, czasem widać nawet rozwiązanie. Tak po prostu przychodzi do głowy. Czasem. Naprawdę.

6. Ludzie. Na szlaku można spotkać świetnych ludzi. Byle pretekst wystarczy, żeby uciąć sobie krótką pogawędkę. Mało kto odpowiada na pytanie jednym zdaniem. Zaraz zaczyna się rozmowa. Każdy jest jakby bardziej chętny do pomocy, życzliwy. Generalnie jest jakoś tak przyjemniej.

7. Zwierzęta. W górach można spotkać sarenkę albo niedźwiedzia. Co prawda częściej kleszcza ale to w końcu też zwierz.

8. Czas. Podczas takiej wielogodzinnej wędrówki wreszcie jest wystarczająco dużo czasu, żeby pogadać. O wszystkim. Albo pomilczeć. Żeby pomyśleć.

9. Widoki. Na górze z reguły jest jakiś ładny widoczek, zawsze ładnie wychodzący na zdjęciu.

10.Sport to zdrowie. Podczas wchodzenia pod górę, w trakcie godziny spalamy około 600-1000 kalorii (w zależności od tego ile akurat ważymy). No i drogie Panie - góry to wróg cellulitu. :)


bywa straszno...
czasem dopada człowieka zmęczenie...
...ale można zjeść śniadanko w uroczych okolicznościach przyrody



Wybrałam 10 najważniejszych powodów. Ja nie potrzebuję żadnego z nich. Ja to po prostu kocham.

szanuj sąsiada swego




Dziś miał być post o zupełnie czymś innym, ale życie, jak to życie, piszę różne scenariusze ;)

Sąsiadów można mieć rożnych. Można trafić na parę staruszków, których najgłośniejszym hobby jest czytanie książek, albo na pijacką melinę, gdzie banda meneli urządza sobie codziennie imprezy i awantury, a z góry słychać tłuczone szkło i wrzaski "ty kurwo".

Ogólnie rzecz biorąc, naprawdę nie mam najgorzej. Moi przemili sąsiedzi mają tylko dwie wady. Lubią sobie pośpiewać czasem przed północą na całe gardło (na kilka gardeł, nie wiem dokładnie ile, bo nie umiem się nigdy ich doliczyć), fałszując przy tym okrutnie. Ale spokojnie. Piosenki kulturalne, ładne, oazowe takie... Wprawdzie jest trochę kiepsko, jeśli następnego dnia muszę akurat wstać koło piątej, ale wiadomo, że czasem człowiek musi, inaczej się udusi. Ni ma rady, jak jest wena. Zresztą od czego są stopery do uszu.
Mają jeszcze inne hobby. Remonty. Kiedy się wprowadzili dwa lata temu, przez pół roku, dzień w dzień, słyszałam wiertarkę. Dzień w dzień! No ale nawiercili tych dziur ile wlazło i był spokój. Do czasu.
Teraz widocznie znudził im się wystrój, bo nikogo nie uprzedzając, wyjechali na wakacje a do mieszkania wkroczyła ekipa remontowa. Walą jakimiś młotami, wiercą nie wiem w czym, ściany się trzęsą. Generalnie horror. Zastanawiamy się kiedy do wszystko pierdyknie i runie.
Nie mam komu się poskarżyć, ani nawet kogo ochrzanić, no ale od czego mam bloga?

Jak to mówią szanuj sąsiada swego bo możesz mieć gorszego. Nie narzekam więc za wiele, tylko błagam, jeśli pewnego dnia postanowicie przewrócić w swoim mieszkaniu wszystkie ściany i postawić w ciut innych miejscach, uprzedźcie sąsiadów. To nic nie kosztuje, ale może łatwiej będzie im to znieść, kiedy przygotują się na to psychicznie... Wiem, wiem, Wy jesteście dobrze wychowani i sami o tym wiecie.

Ja tymczasem, na pierwsze odgłosy wiertarki, pakuję książki i uciekam gdzie pieprz rośnie.

książki i czytadła



     Niektórzy twierdzą, że lato się skończyło. Ja wierzę, że jeszcze parę ciepłych i przyjemnych letnich dni przed nami. Przedłużam ten okres jak tylko mogę, także wakacyjnymi lekturami. Wybaczcie mało ambitne pozycje, które Wam podrzucam ale czasem fajnie wrzucić sobie na luz. Parzę więc kawę do filiżanki po babci, wybieram mój ulubiony uszczerbiony spodeczek i zasiadam z jakąś "babską" książką.

"Powroty nad rozlewiskiem" M. Kalicińska. Nie przepadam za typową tzw. "literaturą kobiecą", ale saga nad rozlewiskiem w miarę przypadła mi do gustu, szczególnie ta właśnie część, moim zdaniem najlepsza. Swoje losy opowiada tym razem matka głównej bohaterki pozostałych tomów - Basia. Nie chcę opowiadać jej historii, powiem tylko, że dużo się w niej dzieje, czyta się bardzo przyjemnie, a ja chyba odkryłam w sobie powołanie do prowadzenia gospodarstwa :) Wiecie - krowy, kury, pieczenie chleba i robienie przetworów na zimę. Taki sielski obrazek mi się marzy, mimo, że losy bohaterki wcale takie sielskie i bezproblemowe znowu nie są. Generalnie książka, tak jak poprzednia, jest o dojrzewaniu, odkrywaniu siebie i swojego miejsca. O tym, co w życiu najważniejsze lub bardzo ważne.
Myślę, że to w gruncie rzeczy dosć mądra pozycja. W porównaniu z nią serial jest płytki i raczej nudny.




     "Miłość nad rozlewiskiem" M. Kalicińska. Trudno mi było dobrnąć do końca. Jednak rzadko porzucam książki w trakcie, więc dotrwałam. Powiem krótko - straszny gniot. Napisany na siłę, byleby tylko kontynuować sukces poprzednich. Bez pomysłu, bez polotu. A może po prostu mam już dość takiej typowo babskiej literatury? Książkę mogłabym, streścić na dwóch kartkach A4 a tu zapisano ponad 300 stron. Język jak spod gimnazjum momentami, może to taka konwencja której nie zrozumiałam. Moim zdaniem płytka i nie polecam.

"Dalej w drogę" Tomasz Chudecki
Książka dla każdego kto ma ochotę na tanie podróżowanie, a nie bardzo wie od czego zacząć. Książka zawiera różne cenne informacje na ten temat, ale przede wszystkim wzmaga apetyt na podróżowanie. We mnie wzmogła, bo autor opisuje często miejsca nietuzinkowe, omijając te, które jako pierwsze przyszłyby Wam do głowy w odniesieniu do danego kraju. Warto czasem pójść swoją ścieżką, z dala od turystycznych szlaków, albo tam gdzie wszyscy nam odradzają pójść. Bo może właśnie tam znajdziemy coś, co nas zachwyci i oczaruje. Wszak każdego zachwyca coś innego. W książce znajdziecie dużo pomysłów, dużo zdjęć i wspomnień, fajnie opisanych,  przyjemnie się to wszystko czyta. Fakt, że dzisiaj wyhaczenie biletu lotniczego za złotówkę albo dwa jest raczej mało prawdopodobne, ale ja wychodzę z założenia, że dla chcącego nic trudnego. Korzysta się bowiem z takich okazji, jakie akurat są. Czytajcie więc a potem rezerwujcie bilety.

długi weekend czyli afirmacja życia :)

 
Długi weekend znowu okazał się wcale  nie taki długi. Minął szybko, zbyt szybko, jednak intensywnie.

Po raz kolejny okazało się, że warto spacerować bez celu i warto mieć oczy szeroko otwarte.

Włóczyliśmy się po mieście, odkrywaliśmy sympatyczne kawiarenki (rodzinne interesy mają tę przewagę nad sieciówkami, że w prowadzenie ich wkładane jest często wiele serca i mnóstwo energii, klient to odczuwa i docenia), smażyliśmy sajgonki, piekliśmy najbardziej czekoladowe ciasto jakie można sobie wyobrazić (to był dzień, w którym ograniczanie czekolady zostało chwilowo anulowane), chodziliśmy po lesie, przejechaliśmy prawie 60 km na rowerach, gnając jak wariaci, żeby zdążyć na film pod chmurką, na który oczywiście nie zdążyliśmy, piliśmy wino do późnej nocy, jedliśmy pyszne lody w cudowny, towarzystwie, odgrzewaliśmy naleśniki, planowaliśmy wypad na kajaki, czytaliśmy książki nad wodą, straszyliśmy kaczki, odpoczywaliśmy.

Wszystkie takie chwile są na wagę złota.



o wolniejszych wolnych porankach


Nie jestem typem rannego ptaszka i nie lubię wstawać zbyt wcześnie. Zwłaszcza gdy muszę. Ale czasem nie muszę i wtedy właśnie, jakby na przekór, lubię to robić. Zwłaszcza kiedy czeka mnie przyjemny, wolny dzień. Jakbym chciała, by trwał jak najdłużej.
Zamykam po cichu drzwi sypialni, powoli odsłaniam rolety a do mieszkania wpada jasny sierpniowy poranek. Kamienica na przeciwko i skwer całe skąpane w słońcu. Najlepszy zastrzyk porannej energii.
Robię kawe i mam chwilę, by posiedzieć w samotności i pobyć ze sobą.

Albo wracam z kawą i książka do łóżka. Mój śpioch otwiera jedno oko, upewnia się, że jestem, przytula się i śpi dalej, obok. Tak lubię czytać najbardziej. 

Dobrego dnia!

książki i czytadła

Ponieważ ostatnio czytam niemal nałogowo, dziś chciałam Wam podsunąć parę pomysłów na letnie lektury.

Zofia Kossak "Wspomnienia z Kornwalii 1947-1957.
Zainteresowała mnie ta książka nie tylko z powodu autorki i mojego zamiłowania do dzienników, ale też dlatego, że to zapiski z Kornwalii.Podróże, mój klimat.
Choć nie jest to z pewnością typowa książka podróżnicza. To zapiski z okresu emigracji, kiedy to polska pisarka wraz z mężem przez 10 lat gospodarowała na farmie Trossel z Kornwalii. To specyficzny pamiętnik, opowiadający o ciężkiej i wymagającej pracy i niełatwym życiu poza ojczyzną. Nie jest jednak przygnębiający, jest w nim mnóstwo odwagi, wytrwałości i nadziei. To też przede wszystkim fascynujący obraz Kornwalii (która dziś jest już zupełnie inna), powściągliwych Brytyjczyków i Polaków, których sposób bycia i pracy  budzi wśród rodowitych mieszkańców nie lada zdziwienie.
Polacy podobno nawet orząc pole potrafią rozmawiać o polityce, a Brytyjczycy, wiadomo, zdystansowani i wyważeni. Mimo to darzący się wzajemnym szacunkiem i wyrozumiałością.Fajna lekcja historii i życia.




"Ludzie wiatru" V. Moore
Na okładce napisano, że to powieść w charakterze podobna do "Imię rózy". To oczywiście przesada i to gruba, ale książkę dobrze się czyta, ma wartką akcję, niezbyt zaskakujące zakończenie jak na kryminał, ale generalnie oceniam ją dość pozytywnie. To takie typowe czytadło na wakacje, można się przy nim oderwać od rzeczywistości dzięki trochę mrocznemu klimatowi, ponieważ akcja rozgrywa się w XII wiecznej twierdzy, której mieszkańców spotykają różne nieszczęścia.







Kolejna pozycja to "Kobieta na 3 krańcu świata" - trzecia z serii książek Martyny Wojciechowskiej. Portrety kobiet z różnych części świata. Różniących się od siebie diametralnie ale za każdym razem neprzeciętnych. Są przypadki smutne i tragiczne jak historie Afrykanek, które, tak jak to się zdarzało w Europie setki lat temu, zostały oskarżone o uprawienie magii, wygnane z domu o mal nie tracąc przy tym życia. Po stracie wszystkiego, co było dla nich najważniejsze żyją w wioskach dla czarownic, z dala od reszty społeczeństwa, smutnymi oczyma wyglądając z blaknącą nadzieją, że może dziś po tylu latach, pojawi sie wreszcie ktoś z najbliższych. Są historie optymistyczne i szalone, takie jak ta o Heather, ktora po wielu latach frustrującego życia, rzuciła pracę w korporacji i odkryła w sobie pasje i odwagę, o które nikt wcześniej, na czele z nią samą, jej nie podejrzewał. Została basejumperką. To taki sport w którym skacze się ze spadochronem ale nie z samolotu znjdującego się na wysokości kilku tysięcy metrów, ale z wszystkiego, z czego się da. Z wysokich mostów, wież, urwisk. To o tyle trudne, że przy niewielkich wysokościach, zostaje nie wiele czasu na otwarcie spadochronu, szczególnie jeśli chce się zaliczyć tzw. swobodne spadanie, a o to przecież chodzi. Nie ma też oporu wiatru. Generalnie nie jest to zbyt bezpieczny sport. Jakby tego było mało Heather wraz z mężem, kiedy już postanawiają skakać z samolotu, robią to w tzw. wingsuicie, czyli kombinezonie, który ma przypominać skrzydła i ogon ptaka. Dzięki czemu człowiek, jeśli już opanuje tą trudną sztukę, może unosić się na wietrze. Spadochron otwiera się dopiero w mocno końcowej facie lotu. Jedym słowem, życie ekstremalne, odważne i pełne pasji. Jest historia kangurzej opiekunki, która od wielu lat na australijskiej wyspie prowadzi przytułek dla osieroconych kangurów i misiów kaoala. Trudy tej pracy naprawdę niełatwo sobie wyobrazić. Przytłaczająca codzienność wstawania przed świtem, wielogodzinnej, monotonnej w gruncie rzeczy pracy, nie możność pojechania nawet na parę dni urlopu. Albo historia Tsepal z himalajskiej wioski, która posiada uwaga trzech mężów. Bardzo ciekawa opcja :)
Historie są naprawdę megainteresujące a przede wszystkim pokazują jak silne są kobiety i jak wielka moc w nich drzemie. Jak jesteśmy różne a jednocześnie podobne. To próba pokazania różnorodności otaczającego nas świata, tego jak bardzo jest on ciekawy i kolorowy, choć sporo w niej trudnych tematów. Ksiązki Wojciechowskiej uczą tolerancji i udowadniają, że zawsze można znaleść wspólny język, a już napewno tego, że warto próbować.

jadę na rowerze, słuchaj, do byle gdzie


Ledwo skończyły się upały a ja już prawie złapałam katar! I jak tu nie tęsknić za gorącym, letnim powietrzem?

Zauważyłam też niestety pewien bardzo niepokojący fakt. Mianowicie w ostatnim czasie, nie wiem dokładnie kiedy, zniknęły jaskółki! Jak to możliwe? Odleciały sobie do ciepłych krajów? Już??? Teraz?? Przeciez dopiero sieprpień? Czy to oznacza, że lato powoli dobiega końca? No nie! Nie róbcie mi tego.
Pełna złych przeczuć staram się wykorzystać każdy najmniejszy promień słońca. Kiedy siedzę w domu, mam poczucie straconego czasu, którego żałować będę zimą, a korzystając z ładnej pogody, mam z kolei wyrzuty, że zaniedbuję obowiązki. I tak w kółko. Ale moja sierpniowa lista powoli się realizuje, a ja wiem, w głębi duszy, że na wszystko przyjdzie czas i trzeba szukać jakiegoś złotego środka i robić jak najczęściej to, na co ma się ochotę. Bo czas ucieka.

Więc wsiadam na rower i jadę przed siebie łapać promienie sierpniowego słońca. Zamiast przetworów na zimę magazynuję bowiem witaminę D. Oby starczyła jak najdłużej.



Błędne Skały


     Błędne skały to labirynt utworzony przez naturę ze skalnych bloków  (piaskowców górnokredowych), z których zbudowane jest najwyższe piętro Gór Stołowych. Są równie malownicze i interesujące jak ich nazwa. Labirynty są imponującej długości i gdyby nie wyznaczona droga, którą należy się poruszać, bez trudu można byłoby wśród nich zabłądzić, tak jak często zdarzało się to nawet leśnym zwierzętom.
Szliśmy z Karłowa przez Lisią Przełęcz i szczyt Ptaka, z ruinami pruskiej strażnicy, skąd rozciąga się ładny widok. Trasa jest dość długa, ale łatwa i przyjemna.  
     Ludzi jest oczywiście sporo, to bardzo popularne miejsce, a jeśli ktoś ma ochotę urozmaicić sobie taką wycieczkę, i zdecydowanie ją utrudnić, może, jak my wybrać się "pod prąd". Szczerze tego nie polecam, bo między niektórymi skałkami jest tak wąsko, że trudno przejść osobom o większych wymiarach, a co dopiero kogoś wyminąć :)



stamtąd idziemy (Szczyt Ptaka)