aleja Szucha

źródło

Ostatnimi czas dość regularnie zdarza mi się wpadać do stolicy. Nie są to wizyty częste ani długie, ale za każdym razem, prócz celu głównego - niezupełnie przyjemnego, staram się odwiedzić jakieś interesujące miejsce.
Jeśli zaś chodzi o zwiedzanie Warszawy, to miasto niezmiennie i nierozerwalnie wiąże się dla mnie z historią II Wojny Światowej. Mimo, że pod jej koniec zostało praktycznie zmiecione z powierzchni ziemi. 

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że stolica ma do zaoferowania dużo więcej ciekawych oraz atrakcyjnych miejsc, ale ja zawsze będę patrzeć na nią przez pryzmat tamtych wydarzeń. I choć zdarza mi się oczywiście bywać w Łazienkach, Centrum Kopernika czy w moim ulubionym Teatrze Roma, to prędzej czy później i tak zaczynam błądzić w poszukiwaniu pomników i śladów tamtych czasów. 

Tak było i tym razem. Mając do dyspozycji niewiele czasu, pojechaliśmy na aleję Szucha. Jeśli zdarza Wam się czasem przeczytać jakieś wspomnienia z czasów okupacji, czy obejrzeć film lub serial, słyszeliście na pewno ten adres. Dziś znajduje się tam Ministerstwo Edukacji, ale w czasie okupacji miejsce to budziło uzasadniony strach. Mieściła się tam bowiem siedziba Gestapo a cała ulica, zamieszkana wyłącznie przez Niemców, była dzielnicą policyjną. Znalezienie się na niej z reguły nie wróżyło niczego dobrego. Tam katowany był Janek Bytnar z Kamieni na szaniec, stamtąd wieziono go na Pawiak, kiedy odbyła się akcja pod Arsenalem. Tutaj dręczono i przesłuchiwano więźniów za pomocą wymyślnych tortur. Wyrywanie paznokci, wieszanie za nogi, lub na wyciągniętych z tyłu rękach, przypalanie, wlewanie dużej ilości wody do gardła, lub dręczenie  a nawet zabijanie na oczach przesłuchiwanego jego najbliższych to tylko niektóre z nich. Nieprzytomnych więźniów wynoszono z sali przesłuchań na noszach, czasem ciągnięto ich po schodach za włosy lub zaciśnięty na szyi pasek. Dla dziesiątek z nich skończyło się to śmiercią. 

Dziś niewielką powierzchnię tego ogromnego gmachu zajmuje Mauzoleum Walki i Męczeństwa. Znajdziecie tam zachowane, autentyczne cele. Trudno mi pisać o tym miejscu, bo bardzo łatwo w takim momencie popaść w patos i górnolotne słowa. Tam po prostu trzeba pójść. Trzeba stanąć w tym wąskim korytarzu, zajrzeć do pustych przerażających cel. Przeczytać napisy wydrapane paznokciami na ścianach. Te pełne nadziei i te pełne rozpaczy. Usiąść w jednym z tramwajów (rodzaj zbiorowych cel) i wsłuchać się w przerażającą ciszę.
źródło

Część muzeum jest multimedialna. Znajdziemy tam sporo informacji ale też wyświetlane artystyczne etiudy, które nienachalnie ale bardzo wyraźnie potęgują panujący nastrój. Jakby za drzwiami słyszymy kroki ciężkich wojskowych butów, gdzieś głośno uderzają spadające krople. Z pokoju dyżurnego gestapowca słychać krzyki, zagłuszane przez niemieckie radio. 

To miejsce jest przygnębiające i przerażające zarazem. Te wszystkie dodatkowe media potęgują to wrażenie ale nie one je wzbudzają. To miejsce jest przerażające ponieważ jest prawdziwe. Na mnie potworne wrażenie wywarła m.in. zupełnie pusta cela z wcementowanymi na środku kajdanami. Miejsce które nigdy nie powinno było powstać, ale powstało, jak wiele innych mu podobnych.






Dziewczyny z Powstania. Anna Herbich

"Kiedy z którymś z kolegów z Powstania spotkałam się po wojnie, to płakaliśmy. Ze szczęścia że żyjemy. I z rozpaczy. My po prostu nie mogliśmy uwierzyć w to, że Rosjanie, będąc tuż obok, npo drugiej stronie Wisły, nam wtedy nie pomogli. Myśmy cały czas wierzyli, że ktoś nam przyjdzie z odsieczą. Że uda nam się wygrać tę bitwę."

To miał być zupełnie inny wpis. O zupełnie innej książce.
Ale ostatnie dwa trzy spędziłam właśnie z nią. Przeczytałam ją przez ten czas dwa razy.


O powstaniu warszawskim powstała już nie jednak książka i nie jeden film. Do tej pory nie było jednak takiej pozycji jak ta. Nie było książki, która kobietom poświęciłaby tyle miejsca. Miejsca, na które przecież zasługują.
Kobietom, które choć nie walczyły z mężczyznami w pierwszych szeregach,  były i są przecież nieodłączną częścią tej historii.

To one opatrywały bowiem żołnierzy, to one nosiły rozkazy, one często pod ostrzałem transportowały rannych a umierających trzymały za rękę. One znały na pamięć kanały, którymi ewakuowały niedobite oddziały i cywilów. One w piwnicach bombardowanych i walących się budynków chroniły za wszelką cenę swoje maleńkie dzieci. Niejednokrotnie oddawały w tej walce życie. Większość z nich nie miała nawet 20 lat. Kochały, tęskniły, zamartwiały się o bliskich. Przeszły przez piekło, którego my nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. 1 sierpnia w Warszawie było ich pół miliona. Dziś jedenaście z nich opowiada o tym jak odniosły w Powstaniu swoje największe zwycięstwo - jak przeżyły.

Historii i dramatów zawartych w tej książce jest tyle, że można by nimi obdzielić dziesiątki kobiet. A przecież na tych trzystu stronach zdążyły opowiedzieć tylko maleńką cząstkę.
Jak wyglądało ich dzieciństwo, jak przeżyły pierwsze dni wojny, co je ukształtowało, dlaczego działały w konspiracji, co myślą dziś o powstaniu, co przeszły i w jaki sposób to wszystko przetrzymały? Jednego pytania nie wypada zadawać. Dlaczego poszły do Powstania? Taki dostały rozkaz, były w końcu żołnierzami. Dla nich to wtedy było oczywiste.

Z tych wszystkich historii, Anna Herbich (jej babcia jest jedną z bohaterek książki), stworzyła bardzo spójną i świetnie napisaną całość. Powiedzieć, że książkę czyta się jednym tchem, to nic nie powiedzieć. Ją się dosłownie pochłania. To rarytas nie tylko dla tych, którym oczy świecą się na widok każdej prawie książki o PW. To jest po prostu rewelacyjnie napisany reportaż. Piękny, pełen dramatów i wzruszeń. Bardzo szczery.
Bez patosu i górnolotnych

One zasłużyły na tą książkę. Zasłużyły, żeby opowiedzieć swoje historie.
Bez nich nie byłoby nas.

"Moje dzieci i wnuki regularnie mnie odwiedzają. Siadają przy stole i skarżą mi się na swoje kłopoty. A to coś nie wyszło w pracy, a to nie udało sie czegoś załatwić w urzędzie, a to nie wypalił jakiś wyjazd. Patrzę na nich wtedy zdumiona. I mówię:
-Czy twoje miasto jest bombardowane? Czy twojemu męzowi grozi śmierc od nieprzyjacielskiej kuli? Czy twoje dzieci głodują? Jeśli nie, to nie masz powodu do narzekania. Wszystko inne jest bowiem błahostką. "



Harcerz nie pali.

czyli o tym, dlaczego film Kamienie na Szaniec jest zły

"Kamienie na szaniec" to film, który zgodnie z przeczytanym przeze mnie ostatnio artykułem o ostrzegająco brzmiącym wstępie "niech was nie zmyli tytuł filmu", z książka ma wspólnego rzeczywiście niewiele. "Kamienie na szaniec" to jedna z najważniejszych książek jakie przeczytałam w swoim krótkim i banalnym życiu. I mimo tych wszystkich ostrzeżeń i świadomości, co mniej więcej zobaczę na ekranie, wiedziałam że na ten film pójdę. Że muszę.
"Kamienie na szaniec" to historia, która tak głęboko tkwi w mojej świadomości, wrażliwości i umyśle, że nawet opowiedziana, w najbardziej beznadziejny sposób, zawsze głęboko mnie porusza.
"Kamienie na szaniec" to film, na którym pod koniec płakałam już chyba bardziej ze złości.

"Kamienie na szaniec" to książka, o sile przyjaźni, braterstwa, o wartości ideałów, za które młodzi ludzie, którzy często nie zdążyli jeszcze nawet poznać smaku pocałunku, byli w stanie poświęcić życie, to książka o dojrzewaniu i dylematach moralnych, z którymi zmagali się każdego dnia, o pytaniach, na które nie ma odpowiedzi, o wartościach i wychowaniu, które tych młodych ludzi ukształtowało.

"Kamienie na szaniec" to film, o dwóch buntownikach, którzy próbują bawić się w wojnę, robiąc na przekór rodzicom i dowódcom. W imię czego? Tego akurat w filmie nie ma. Za jaką cenę? Prócz połamanych  torturami  żeber i umęczonego do granic możliwości ciała? Tego film też nie wyjaśnia.
"Kamienie na szaniec" to film, który opowiada uniwersalną historię. Historię, która mogła wydarzyć się w wielu innych miejscach i w innych czasach. Ale, do cholery, zdarzyła się tu i wtedy.
Film, który ma zainteresować młodych widzów i opowiedzieć im coś o historii. Ale jeśli pokazuje niepełny nieprawdziwy obraz to czy nadal ma to sens? Czy chcemy  im pokazać, że tak było? Czy może powinniśmy spróbować wyjaśnić też dlaczego tak było? Jeśli z góry założymy że ich to nie zainteresuje, że tego nie zrozumieją, to czego mamy później od nich oczekiwać? Ten film, już bez odniesień do historii, film jako film, jest zwyczajnie słaby. Źle zagrany i źle wyreżyserowany.

Wszystko, co zawiera film, zawarte było też w książce. Ale nie wszystko, o czym mówi książka znalazło się niestety w filmie. I mimo, że jesteś na to przygotowanym, to jest ci zwyczajnie przykro. Bo tu nie chodzi przecież o odniesienia do książki, tylko do prawdziwej historii. Nie przeszkadza mi odbrązawianie bohaterów, bo dla mnie to zawsze  byli ludzie z krwi i  kości, ze słabościami, wątpliwościami i burzą uczuć w głowach. Chodzi o to, że ten film nie porusza mnie, mimo że oparty jest na kanwie historii, która porusza mnie być może najbardziej ze wszystkich. Chodzi o to, ze to odbrązawianie powinno przejawić się może w prowadzanych przez bohaterów rozmowach, w wypowiadanych przez nich kwestiach, które mogłyby być mniej patetyczne, zamiast tylko w kłótniach z rodzicami czy dowódcami, lub w scenach erotycznych bo to zwyczajnie płytkie jest. Film łapie się zbyt wielu wątków, które Gliński sprasował i podał jako chaotyczną papkę.

Reżyser ma zawsze i w każdej sytuacji prawo do swojej wizji, nieważne czym uzasadnionej. Reżyser filmu ma święte i niezbywalne prawo to swojej interpretacji. Ma prawo pokazać na ekranie co mu się żywnie podoba. Tak samo, jak ja mam prawo być wściekła, kiedy ktoś zabiera mi idoli i z dzieciństwa
i bohaterów, którzy w jakiś sposób ukształtowali także mnie. A tym idolom i bohaterom, z których kilku już tylko jest wśród nas, odbiera wartości i ideały w imię których żyli i robi z nich lekkomyślnych buntowników.

"Na Sycylii kobiety są groźniejsze od strzelb."

 czyli książki i filmy o Sycylii

Ojciec Chrzestny.


Kto nie widział filmu o tym tytule? Pewnie nie ma takich osób, to klasyka, której nie znać, zwyczajnie wstyd. Ja oczywiście widziałam ten film już dawno, ale kiedy A. postanowił ostatnio przeczytać książkę, po krótkim zastanowieniu stwierdziłam, że prócz odciętej głowy konia w łóżku, nie pamiętam z niego kompletnie nic. To oczywiście nie świadczy o jakichś brakach a jedynie o mojej postępującej w zastraszającym tempie sklerozie. Początkowo jednak nie zamierzałam zajmować się tą książką, ale czekając na coś, na chwilę wzięłam ją do ręki i przeczytałam parę pierwszych stron. Kilka godzin później byłam już w środku historii rozrywającej się w Nowym Jorku. Ta książka wciąga od pierwszego momentu. Jest rewelacyjnie napisana, świetne dialogi, język, bogactwo opisów i ogromna wiedza autora, a przede wszystkim ten włoski klimat i charakter. Mimo, że akcja rozgrywa się głównie w Nowym Jorku, tylko częściowo na Sycylii, ta historia jest na wskroś włoska. Na wskroś sycylijska. Postacie są krwiste i stworzone od początku do końca. Jeśli tak jak ja lubicie bohaterów, których nie da się jednoznacznie ocenić i dylematy moralne, będziecie zachwyceni.

Film

Oczywiście po przeczytaniu książki wróciłam jeszcze raz do filmu i myślę że zachwycił mnie jeszcze bardziej niż za pierwszym razem. Książka daje pewną pełnię jego odbioru, ponieważ w filmie znajdują się liczne odniesienia i nawiązania do książki. Czasem jest to jedno zdanie, czasem tylko spojrzenie aktora ale widz wie, że w ten dyskretny sposób reżyser przekazuje mu coś więcej niż tylko mrugnięcie oka. Ponadto aktorzy są po prostu stworzeni do tych ról. Przemiana Ala Pacino w trakcie, który w filmie jest Michaelem Corleone, jest niemal fizyczna. A jakiż on był tam piękny! A Luka Brasi? Gdzie oni znaleźli takiego frankensteina? Nie wyobrażam sobie nikogo innego w tej roli. No i Marlon Brando, klasa sama w sobie. Ojciec Chrzestny już zawsze i dla wszystkich będzie miał twarz Brando.

Sycylijczyk.

Sycylijczyk wbrew obiegowej opinii nie jest drugą częścią Ojca Chrzestnego. Pobyt Michaela Corleone na Sycylii jest punktem wyjścia do zupełnie innej historii, w której Corleone odgrywają bądź co bądź nawet istotną rolę ale o zupełnie kogo innego tutaj chodzi. Historia Turi Guilliana, czyli sycylijskiego Janosika, który postanawia zbuntować się wobec niesprawiedliwości społecznej, skorumpowanej władzy i przyjaciołom przyjaciół, czyli po prostu wszechobecnej mafii. Chroniąc się w górach tworzy może niezbyt potężną ale skuteczną armię. Dzięki przebiegłości, wrażliwości, inteligencji i genialnemu instynktowi przez parę lat radzi sobie całkiem nieźle, Przysparza sobie jednak tym tyle samo przyjaciół co wrogów. Jak się skończy ta historia? Polecam tę książkę, bo sporo mówi o Sycylijczykach, ich charakterze, historii, wychowaniu, o tym jacy są i dlaczego tacy są. Właściwie jacy byli, choć resztki tych cech, tkwią w nich, myślę do dziś. Mają to we krwi. Nieustannie pojawiające się wszędzie prawo omerty czyli nakaz milczenia, połączone jednak z serdecznością i gościnnością. Takie poczucie wspólnoty i więzi z miejscem w którym żyją. Fascynujące.

Tamtego lata na sycylii

To książka dziwna. Właściwie historię w niej opowiedzianą można by streścić na kilku stronach, ale na kartach tej książką snuta jest przez wiele dni, jednak w taki sposób, że trudno się oderwać. Jest taka niespieszna, intrygująca, trochę tajemnicza, trochę dziwna i niepokojąca (jak cała Sycylia). Ale piękna, i pozwala wczuć się w klimat tej niesamowitej, górzystej wyspy, której historia nigdy nie oszczędzała,  jej bujnej roślinności, życzliwych ludzi, choć często sponiewieranych przez los. Książka o sile miłości, poświęcenia i wierności, o tym, że czasem ludzie zmuszani są do podejmowania na tyle trudnych wyborów i decyzji, które są tragedią już same w sobie. Ale gdzieś w tym wszystkim jest jakaś magia i piękno właśnie.

najlepsze sposoby na poprawę odporności


Zima w pełni. Dotkliwie się przekonałam o tym ostatnio, kiedy z powodu solidnego kataru, zużyłam tonę chusteczek higienicznych. Pogoda przyzwyczaiła nas przez ostatnie tygodnie do dodatnich temperatur, o śniegu mogliśmy tylko pomarzyć. Ostatnie, plasujące się znacznie poniżej zera temperatury, skutecznie zszokowały chyba każdy organizm.

Ponieważ codziennie mam mnóstwo zajęć oraz nowych pomysłów i potrzebuję dużo sił do ich realizacji, nie mam czasu na chorowanie. A że, sorry taki mamy klimat, i nic na to poradzić nie można pora przypomnieć sobie kilka ważnych prawd, pozwalających przeżyć zimę zdrowo i bezboleśnie.


1. Ubieraj się  odpowiednio, na cebulkę. Banał - każdy to wie. Tak samo, jak o tym, że należy nosić czapkę. Ale już o tym, żeby się nie przegrzewać, nie każdy słyszał. A raczej słyszał - ale zapomniał. A przegrzany organizm przeziębić najłatwiej. Dlatego trzeba trochę rozsądku. Nie ma złej pogody, jest tylko niewłaściwe ubranie. Warto dobierając je zerknąć na prognozę i do niej je dostosować.

2. Śniadanie. Nie wyobrażam sobie zimą wyjścia do pracy bez śniadania. Wstaję wcześnie -czasem o 5 rano. Zawsze jednak znajduję czas na to, żeby zjeść coś pożywnego, co doda mi energii i rozgrzeje organizm. Przeważnie przygotowuję je dzień wcześniej, z reguły jest to owsianka z owocami, kiedy nie mam czasu, podgrzewam rano mleko i wrzucam do niego, zrobione przeze mnie mussli. Mleko nie jest szczególnie rozgrzewającym pożywieniem, ma działanie raczej  odwrotne, na tę chwilę nie wymyśliłam jednak niczego innego, jestem jednak zdania, że lepiej zjeść właśnie takie śniadanie niż żadne. Energetyczne są za to płatki owsiane, miód którym je osładzam, orzechy, suszone owoce i moje superzdrowe domowe mussli. 


3. Zdrowe jedzenie. Jest taka stara prawda, że jedzenie powinno być dostosowane do pory roku. Kiedyś myślałam, że zimą trudno się zdrowo odrzywiać, bo trudno o świeże warzywa, owoce, a moje ukochane pomidory smakują jak styropian. Dziś wiem, że wybór zdrowych pokarmów  zimą jest ogromny. Trzeba je tylko umiejętnie wybierać. Jedz dużo wszelkiego rodzaju kasz, ryżu, unikaj świeżych surowych warzyw, zastąp je gotowanymi, najlepiej na parze, takimi jak marchewka, pietruszka, dynia. Z mięs wybieraj wieprzowinę i dziczyznę, czasem ryby. Zapomnij o słodyczach, może poza gorzką czekoladą.


4. Zupki. Jeszcze apropos zdrowego odżywiania. Nie przepadam za zupami, ale zimą nic tak nie rozgrzewa jak miseczka parującej zupki. Najlepsze będą rosołki, krupniki, grochówki i brokułowe.

5. Przyprawy. Używaj różnorodnych przypraw. One często mają właściwości rozgrzewające. Imbir, tymianek, majeranek, wanilia, romaryn, oregano, bazyllia, cynamon, chili, goździki to tylko niektóre z nich.

6. Napoje. Pij herbatę z żeń-szeniem, napój imbirowy, herbatkę z kwiatu lipy. Unikaj owocowych i przede wszystkim zielonych herbat. Te ostatnie są oczywiście bardzo zdrowe ale mocno wychładzają organizm, zimą są wiec niewskazane, podobnie jak kawa, która rozgrzewa tylko na moment. Wybieraj raczej herbaty czarne najlepiej z rozgrzewającymi dodatkami. Jeśli słodzisz- wybieraj miód.

7. Zaopatrz się w termokubek. Długie minuty na przystanku szybciej mijają, kiedy masz pod ręką ciepłą herbatę. Lub jeśli musisz - kawę.


8. Suplementy. Zdrowe odżywianie warto czasem wspomóc jakimiś witaminkami. Na rynku wybór jest ogromny. Warto wybierać je rozsądnie i spytać o radę farmaceutę lub lekarza. Witaminy, makroelementy, tran, wapń, to wszystko wspomaga odporność, choć nie zastąpi właściwego trybu życia


9. Hartuj się. Nie bój się zimna. Jak pisałam na początku nie ma złej pogody, jesli odpowiednio się ubierzesz. Spaceruj dość szybkim krokiem, wdychając powietrze nosem a wydychając buzią. Bez ruchu na świeżym powietrzu trudno marzyć o zdrowiu i odpornym organizmie. Uprawiaj sporty. Jeśli bieganie zimą cię przeraża (zapewniam, że nie ma ku temu powodów, ale jeśli) idź na siłownię albo basen. Sport uwalnia wiele pozytywnych substancji w naszym organizmie. Poza tym, dzięki temu, wiosny nie powitasz z zerową kondycją.

10. Sauna. Sauna genialnie porawia odporność organizmu. Pozwala wygrzać i zahartowąć organizm. Jeśli czujesz początki przeziębienia, lepiej jednak takich miejsc unikać, nie tylko dlatego, żeby nie zarazić innych - jeśli dopada cię jakiś wirus, duża szansa ,że w gorącej temperaturze, w rozgrzanym organizmie rozwinie się w mgnieniu oka i rozłoży cię na dobre. Chodź na saunę regularnie. To fakntastyczny sposób na relaks i odpoczynek.

11. Znajdź czas na odpoczynek. Zmęczony organizm jest bardziej podatny na infekcje.


12. Sprawiaj sobie przyjemności. Znajdź sobie jakieś hobby. Łyżwy, narty coś co pozwoli ci polubić zimę i sprawi, że będzie ci się pozytywnie kojarzyć. Zapisz się na kurs tańca albo znajdź coś innego co sprawi ci frajdę. Nie pozwól się dopaść zimowej depresji, łatwo o to kiedy dni są krótkie a słońca jak na lekarstwo.

13. Myśl pozytywnie. Wiadomo od dawna, że w zdrowym ciele zdrowy duch. Ale działa to też odwrotnie. Myśl pozytywnie, ciesz się każdym dniem a gwarantuję, że choroby będą omijać cię szerokim łukiem.


moje pierwsze mussli


Jakiś czas temu, kiedy zaczęły się chłody, uznałam, że czas wychodzenia z domu bez porządnego śniadania minął definitywnie. Ponieważ jedzenie dzień w dzień owsianki może się jednak znudzić nawet najwytrwalszym, zaczęłam rozglądać się za jakaś zdrową alternatywą. Niestety kupno mussli lub granoli nie zawierającej tłuszczy utwardzonych, które uważam za wielkie świństwo i staram się unikać jak ognia, graniczy chyba z cudem (ja takiego produktu nie znalazłam). Postanowiłam więc zrobić je sama.

Takie mussli ma same zalety. Jest zdrowe, pożywne, ma mnóstwo witamin i makroelementów, brak w nim jakichkolwiek ulepszaczy, a przede wszystkim jest smaczne i zawiera tylko takie składniki, jakie lubicie. Poniżej składniki których użyłam ja. Wy możecie je dowolnie modyfikować.

Składniki:
1 paczka płatków owsianych
1 paczka płatków żytnich
1 paczka pszennych płatków z otrębami (bez żadnych podejrzanych dodatków)
1 paczka mussli błonnikowych
1 paczka otrąb pszennych
suszone owoce: kiwi, żurawina, morele, daktyle, rodzynki
słonecznik
pestki dyni
orzechy: ziemne, włoskie, laskowe
siemię lniane
i na końcu dla osłody, tabliczka gorzkiej czekolady.

i jeszcze:
1/2 szkladnki soku jabłkowego (może ciut więcej)
3 łyzki płynnego miodu
3 łyzki oleju z pestek winogron

W wielkiej misce wymieszałam ze sobą płatki owsiane i pszenne oraz otręby i siemię lniane. Sok zmieszałam z olejem i miodem, póżniej wlałam do płatków. Wymieszałam wszystko tak, aby były lekko wilgotne. Dodałam orzechy i wszystko wysypałam na dużą blachę (nie wykładałam jej papierem do pieczenia). Dużą porcję można podzielić na dwie tury. Mnie się nie chciało, ani nie miałam na to czasu. Włożyłam wszystko do nagrzanego piekarnika (ok. 150 stopni) na 15-20 minut. W trakcie pieczenia należy przynajmniej raz, przemieszać składniki na blasze,żeby równomiernie się podpiekły. Najlepiej zrobić to kilkakrotnie.  Daktyle i morele pokroiłam na mniejsze kawałki i razem ze słonecznikiem podprażyłam na patelni (bez tłuszczu).  Na koniec pokroiłam czekoladę i wszystko razem zmieszałam. Rozłożyłam do pojemników. Jem moje mussli regularnie. Myślę, że taka porcja spokojnie wystarczy na 1,5-2 miesięcy. Czyli do końca zimy :) Naprawdę jest smaczne i mega proste do wykonania. Skoro taki antytalent kulinarny, jak ja, sobie z tym poradził - każdemu się uda :)



Sardynia


Zapraszam jeszcze na parę dni do Caghliari.
Jeśliby uznać Sycylię za prowincję, trudno byłoby wówczas znaleść eleganckie określenie dla Sardynii.
Poza dwoma większymi punktami na mapie - Caghliari i Sassari, nie ma tam zbyt wiele. Szczególnie na południu.
No może poza pięknym słońcem, bajkowymi plażami, spokojem wolnym od gwaru tłumów, wyśmienitym espresso i dukającymi po angielsku przystojnymi Włochami. Czyli, wg mnie, jest wszystko. Wprawdzie Sycylia rozpaliła w moim sercu miłość gorącą i namiętną ale Sardynia, to było znakomite miejsce na zakończenie rejsu. Tych parę dni pozwoliło nam wyciszyć się, odpocząć fizycznie od nieustannej bieganiny i wędrówek w poszukiwaniu kolejnych atrakcji i i zachłannego z nich korzystania. To wszystko było oczywiście wspaniałe i fascynujące ale na koniec mogliśmy wreszcie nic nie robić i zwyczajnie cieszyć się taką możliwością. Moglismy wczuć się głęboko  w klimat wyspy i po prostu tam być.
Nasz rejs zakończył się po dwóch tygodniach w Caghliari, do którego doplynęliśmy odwiedzając po drodze kilka uroczych maleńkich miejscowości, jak Portocorallo, Villasimius, Capitan. Każda z nich zaskoczyła nas sielskim klimatem, uprzejmością i wspaniałą kuchnią, ale  tym mogłabym pisać bez końca :)




wyjątkowo urokliwa, zwłaszcza wieczorem i posiadająca świetne zaplecze, na dodatek nieprzesadnie droga Marina di Capitana






włoskie "dobro narodowe"

wymarzone miejsce - wymarzony pojazd

rewelacyjne vintage shopy w Caghliari

zjazd dziwnie przebranych ludzi w Caghliari, chętnie pozujących do zdjęć


Caghliari