No i stało się, po zrobieniu małych alkoholowych zakupów w strefie wolnocłowej siedzimy w samolocie, zerkając przez okienko na wielkiego jumbo jeta, który właśnie wylądował w Pyrzowicach. A my myśleliśmy, że ktoś ważny przyleciał, dlatego się zebrało tylu fotografów, którzy czekają przy siatce na strzelenie fotki, ale po chwili koleś uświadomił nas, że to o maszynę chodzi a nie o zawartość… A tak mi się wydawało, że jakiś taki większy…Ach my ignoranci.. Artur fotografuje nas z każdej strony i sprawia wrażenie jakby pierwszy raz leciał samolotem. Generalnie robimy wiochę….ale wolną nam, przecież to upragniony urlop.
Za nami już piszczące bramki, upierdliwa straż graniczna, przed nami to co najlepsze, czyli lot… :)
Zanim wystartujemy jeszcze standardowy instruktaż jak dbać o bezpieczeństwo na wysokości 10 000m, za pomocą masek z tlenem. Ukraińskie stewardessy mówią z tak uroczym akcentem że zrozumiałem tylko „Enjoy your flight” Za nami już piszczące bramki, upierdliwa straż graniczna, przed nami to co najlepsze, czyli lot… :)
Dolatujemy do Kijowa, coraz bardziej zniżając lot. To dobrze, bo robię się strasznie głodna. Jeszcze tylko spotkanie z celnikami i spróbujemy trafić do hotelu, który podobno jest w centrum… A potem może uda nam się zobaczyć kawałek Kijowa. No i świeci słońce!
P.S. Artur właśnie zabrał się za przeglądanie naszego przewodnika.
Droga z lotniska do centrum Kijowa pełna przygód. Na lotnisku Żuliany (wyglądającym jak barak), po bacznej kontroli strażników granicznych (oj, czuć ducha związku radzieckiego) podróżni mogą odnaleźć swoje bagaże porzucone gdzieś na uboczu lotniska.
Rozmowa Ani ze strażnikiem granicznym:
-Rozumie Pani po rosyjsku?
-Niet
-Przyjechała pani w celach turystycznych?
-Da
- Na Krym?
-Da!
-No, rozumie Pani po rosyjsku! :-)
-Rozumie Pani po rosyjsku?
-Niet
-Przyjechała pani w celach turystycznych?
-Da
- Na Krym?
-Da!
-No, rozumie Pani po rosyjsku! :-)
Po wyjściu na zewnątrz i ominięciu nagabujących taksówkarzy (jednego nie dało się spławić), odnaleźliśmy przystanek, z którego miał odchodzić nasz trolejbus. Miał ale nie odchodził, bo skoczył się „sezon”.
Po perturbacjach związanych z podróżowaniem miejską komunikacją (w trakcie których prawie nie zgubiłem bagażu ora Ani) dotarliśmy po małym spacerze do hotelu…
P.S. Duże słowa uznania dla kierowcy marszrutki nr 189, który potrafił jednocześnie przyjmować pieniądze od pasażerów, wydawać im resztę, rozmawiać przez telefon, tłumaczyć mi drogę do hotelu no i przy okazji prowadzić pojazd, który lata swojej świetności miał już dawno za sobą. A to wszystko w ogromnym tłoku ulicznym w godzinach szczytu…
Ten spacer nie był taki znowu krótki.. Trochę błąkaliśmy się po mieście, a Ukraińcy przerzucali nas z jednej zatłoczonej marszrutki do drugiej. Miałam wrażenie, że sami nie wiedzą, gdzie nas pokierować, ale chęć udzielenia nam pomocy była widać silniejsza. W ogóle bardzo życzliwie nastawieni ludzie. Takie sprawiają wrażenie i jak tylko widzą dwoje zagubionych ludzi z ogromnymi walizkami, sami pytają czy nie mogą jakoś pomóc. Szczególnie babuszki miały silną potrzebę zaopiekowania się nami. Nawet z angielskim parę młodych osób spotkaliśmy. W przeciwieństwie do Krymu. Tu ludzie kompletnie „nie pani maju” angielskiego. Za to Artur spokojnie dogaduje się po rosyjski, co w Kijowie było utrudnione, bo tam znowu gadają głównie po Ukraińsku, a to wbrew pozorom nie to samo. W każdym razie po rudach i bojach, niemiłosiernie głodni, dotarliśmy do kijowskiego hostelu, pełnego, młodych obcokrajowców. Już na początku kazali nam zdjąć butki i generalnie panowała dość luźna, domowa atmosfera. Pokój dziesięcioosobowy, z piętrowymi łóżkami, ale za to za 100 hrv od osoby. Dało się przeżyć mimo nocnej imprezy, w której nie mogliśmy uczestniczyć, bo rano wstawaliśmy niemiłosiernie wcześnie – o 3.15. łażenie po nocy, nieustanne zapalanie i gaszenie światła, też raczej nie pomagało mi zasnąć, za to Artur był dość zadowolony szczególnie z gospodyni hotelu, młodziutkiej, pięknej Niki, które przez cały nasz pobyt robiła do niego maślane oczęta. Za to poleciła nam pyszne jedzonko w pobliskiej knajpce, gdzie za niewielkie pieniądze nażarliśmy się jak dzikie bączki i popiliśmy to najlepszym kompotem na świecie. To pierwsze spotkanie z inną kuchnią odbyło się w Puzatej Chacie, to sieć jadłodajni na Ukrainie, którą z całego serca polecamy.P.S. Duże słowa uznania dla kierowcy marszrutki nr 189, który potrafił jednocześnie przyjmować pieniądze od pasażerów, wydawać im resztę, rozmawiać przez telefon, tłumaczyć mi drogę do hotelu no i przy okazji prowadzić pojazd, który lata swojej świetności miał już dawno za sobą. A to wszystko w ogromnym tłoku ulicznym w godzinach szczytu…
Potem krótki spacer po mieście (z powodu wcześniejszego spaceru z walizami zostało nam niewiele czasu na zwiedzanie). Zdążyliśmy zobaczyć kijowską Złotą Bramę, Monastyr św. Michała o Złotych Kopułach i Sobór Sofijski. Później Obolon w parku wśród kijowskiej młodzieży aż w końcu doczłapaliśmy się do hotelu, gdzie spotkaliśmy rodaków z Tarnowskich Gór… Jeszcze tylko Artur, flirtując z Niką dowiaduje się o taksówkę… spać…
Prześlij komentarz