Krym cz 7

25 września (niedziela)
Nie czuliśmy się dziś rano zbyt dobrze. Szczególnie mnie męczyły rewolucje żołądkowe. Poza tym gdzieś koło 5 rano obudził nas piejący wściekle kogut. Trochę trwało zanim skapitulowaliśmy i zamknęliśmy drzwi balkonowe, żeby móc się jeszcze zdrzemnąć bo wcale nie wyglądało na to, że ma on zamiar w najbliższym czasie przestać. No i nie przestał. Piał przynajmniej do 9, kiedy to wyszliśmy z hotelu, po śniadaniu zaserwowanym nam przez p. Ludmiłę (kleik i kanapki). Ruszyliśmy na autobus do Bachczysaraju. Po godzinnej jeździe przez pustkowia, dotarliśmy do miasta. Przesiedliśmy się do innej marszrutki, która jechała pod pałac. Wszystko znowu szybko i sprawnie, nie wiem czy mamy takie szczęście czy po prostu A. jest tak dobry organizatorem i tak świetnie sobie radzi. Stawiam na to drugie. Po drodze kupiliśmy silikonowe foremki do babeczek w kolorach flagi Ukrainy na okolicznym targu. W końcu dotarliśmy pod pałac i rozpoczęliśmy zwiedzanie. Sala Dywanu, harem i sokola Baszta, która strzegła  go przed niepowołanymi gośćmi, łaźnia Sary Gjozel. Cala zabudowa pałacowa jest dość rozległa, łącznie z ogrodami, cmentarzem i bardzo dobrze zachowana. Poza tym to coś zupełnie innego niż dotychczas oglądaliśmy, totalny orientalizm. W pałacu jest mnóstwo różnych ubrań, bibelotów i sprzętów używanych przez Tatarów w różnym czasie. Później odwiedziliśmy jeszcze Wielki Meczet Chan-Dżami (tylko z góry przez szybę, bo kobietom nie wolno wchodzić do środka, akurat ktoś modlił się wewnątrz, więc nawet okna nie mogliśmy uchylić. Pierwszy raz byłam w meczecie.








 Obejrzeliśmy też cmentarz chanów, pałacyk Katarzyny II (tylko z zewnątrz) i mauzoleum Dilary Bikecz, a może Potockiej? Kto wie… Może Mickiewicz tam właśnie pisał swoje sonety? Niesamowite. Tylko do Złotego Gabinetu nie można było wejść.  Kiedy już naoglądaliśmy się chańskiego dziedzictwa, ruszyliśmy drogą pieszo w stronę Uspieńskiego Monastyru. Po drodze mijając wieżyczkę minaretu, z której muezin akurat nawoływał muzułmanów na modlitwę. 




Nie minęło pół godziny a już dotarliśmy pod Uspienski Monastyr, wykuty w skale klasztor. Narzuciłam na głowę obowiązkową chustę, którą oczywiście jako dobrze przygotowana turystka miałam w torbie i weszliśmy do jedynego miejsca dostępnego wiernym czyli do skalnej cerkwi, wypełnionej ikonami i pogrążonymi w modlitwie wiernymi.  Nie chcąc przeszkadzać ludziom, którzy przyszli tam z głębszych powodów niż, jak my, z ciekawości, po chwili ruszyliśmy w dalszą drogę, w stronę skalnego miasta, mijając po drodze cokolwiek nieefektowne ruiny tekie klasztoru derwiszów. Po drodze ciągle mijaliśmy wielkie skały. W końcu oczom naszym ukazał się widok niezwykły. Miasto, ulice, pomieszczenia wykute w skałach. Najpierw zamieszkiwali je chanowie, Tatarzy, a później ulokowali się tam karaimi.  Mieszkali tam do lat ’70 XX wieku. Stąd też nazwa Czufut-Kale czyli „żydowska twierdza”.  Obeszliśmy całe miasto, łącznie z lochami, w których dawniej przetrzymywanie byli więźniowie Chana. Zobaczyliśmy też zapierający dech w piersiach widok ze skalnego urwiska na ogromną dolinę.





 Z Pewnymi trudnościami odnaleźliśmy także położony w okolicy najmiększy na świecie cmentarz karaimski, który wrażenie robił cokolwiek upiorne. Stare podniszczone przez czas nagrobki (choć niektóre pochodziły jeszcze z drugiej połowy ubiegłego wieku, nie były więc takie strasznie stare), niektóre poprzewracane. Ogromne ponure cmentarzysko w środku lasu. Scena jak z horroru, naprawdę czuliśmy się tam niepowołanymi gośćmi. W drodze powrotnej miałam wrażenie, że czuję czując obecność, jakby ktoś nas odprowadzał upewniając się, że na pewno sobie pójdziemy. Marszem dotarliśmy do małej restauracyjki, którą nam polecono w pałacu. Zjedliśmy tam bardzo treściwą zupę Lachman, w której było wszystko, mięso, makaron, ziemniaki, marchew, papryka… Pyszna. Do tego oczywiście wszechobecne pierożki z mięsem. I specyficzny smak ichnich przypraw. Po obiedzie nie pozostało nam nic innego jak ruszyć na dworzec, gdzie przy piwku czekaliśmy na nasz pociąg. Przyjechał dość zatłoczony ale znaleźliśmy miejsce. Czas umilał nam pan grający na akordeonie i zbierający pieniążki. Kiedy zobaczył, że zamierzamy mu dać jakiś datek, zapytał nas czy zagrać jakąś angielską albo niemiecką piosenkę. Musiał rozpoznać w nas obcokrajowców. Kiedy powiedzieliśmy, że jesteśmy z Polski, usłyszeliśmy… „szła dzieweczka do laseczka”. Śpiewając, przekręcał wprawdzie co tylko się dało, ale trzeba przyznać , że ważenie zrobił na nas niesamowite. Artur też z nim pofałszował, na koniec powiedział coś miłego i  zniknął. A my wsiedliśmy w trolejbus 20, który z dworca zawiózł nas na prom i teraz jesteśmy już w hotelu. Sprawdzając stan naszego konta, okazało się że wykorzystaliśmy już ¾ naszych funduszy. Trzeba będzie ruszyć żelazne zapasy, Lae w końcu jesteśmy na wakacjach :) Najlepszych wakacjach w naszym życiu. 


 
s

Prześlij komentarz