Dziennik pokładowy: dzień drugi- Stromboli

Drugiego dnia udało nam się wreszcie dotrzeć na Stromboli, tym razem bez przygód, czytaj: sztormów. Znajdujący się na wyspie czynny wulkan ma 926 metrów wysokości n.p.m. (część znajdująca się pod wodą ma grubo ponad 2 km wysokości), więc widać go było już z daleka, długo płynęliśmy w jego kierunku, a on jakby w ogóle się do nas nie zbliżał. Jego czubek ciągle zasłonięty był przez białe chmury, choć reszta nieba była zupełnie czysta i błękitna. Mijaliśmy wyrastające z morza skały o fantazyjnych kształtach. Co jakiś czas obserwowaliśmy wydobywające się z kraterów czarne chmury pyłu wulkanicznego. W planach mieliśmy wieczorną wędrówkę na czubek wulkanu i noc na kotwicy. Miasteczko na wyspie zachwyciło mnie totalnie. Białe zabudowania wąskich uliczek, urocze domeczki, wyglądające jak kostki cukru ozdabiane na niebiesko, w orientalne wzory. Mieszkańcy jeżdżący na wszechobecnych wespach, przewożąc przy okazji pod nogami swoich czworonogów, mnóstwo restauracji, z których wydobywały się obłędne zapachy. Najpierw poszliśmy poszukać jakiegoś biura organizującego wycieczki w górę, na szczyt nie można bowiem wchodzić na własną rękę a jedynie z licencjonowanym przewodnikiem. 






Większość naszej grupy postanowiła później popłynąć na łódkę, żeby zabrać jakieś dodatkowe rzeczy, ja wolałam natomiast zostać i powłóczyć się po tych niezwykłych, pnących się w górę uliczkach. Dzięki temu zawarłam znajomość z przesympatycznych Włochem, który umilał mi oczekiwanie opowiadając o wyspie. Miło się gawędziło, ale mój żołądek wysyłał coraz wyraźniejsze sygnały, że chce jeść. Kiedy wreszcie zjawił się A., pożegnaliśmy się z naszym znajomym pytając go jednocześnie, o jakąś restaurację godną polecenia, na co odparł z rozbrajającą szczerością, i zresztą zgodnie z prawdą, że gdziekolwiek byśmy nie poszli, wszędzie zjemy coś dobrego, bo tutejsza kuchnia jest po prostu najlepsza na świecie. Oczywista oczywistość, nie sposób się nie zgodzić. Wysłał nas jednak do restauracji obok, której znajomy kucharz akurat wracał skuterem ze sjesty i krzyknął mu, że ma nas zabrać na pyszne spaghetti. I rzeczywiście było to najlepsze spaghetti pomodoro, jakie jadłam. Włoska kuchnia ze szczególnym uwzględnieniem sycylijskiej jak dla mnie nie ma sobie równych, dzięki swojej prostocie, lekkości, dojrzewającym na słońcu warzywom i świeżutkim owocom morza. Mieliśmy się o tym przekonać jeszcze niejednokrotnie podczas wyjazdu. Jedzenie i wino sprawiło, że absolutnie szczęśliwi stawiliśmy się na miejscu zbiórki, wypożyczając wcześniej buty trekingowe i ruszyliśmy w górę. Wędrówka trwała około trzy godziny, więc kiedy dotarliśmy na szczyt było już po zmroku. Miałam nadzieję, że uda nam się zobaczyć jakąś erupcję. Chociaż jedną... I miałam nadzieję, że zdążę zrobić zdjęcie. Pod koniec wędrówki musieliśmy też założyć kaski, na wszelki wypadek. Wulkan Stromboli posiada 5 kraterów, z których wówczas czynne były trzy. Ich aktywność lub jej brak nie zależy zupełnie od niczego, czasem wybuchy są częstsze czasem prawie zanikają. Wycieczki odbywają się głównie w nocy, ponieważ wtedy efekt jest najbardziej spektakularny. Ku naszemu zachwytowi okazało się, żę kratery wybuchają co parę minut, wokół unosił się zapach siarki. Mieliśmy więc przed sobą fantastyczny spektakl, który mimo zimna oglądaliśmy z zapartym tchem i na długo pozostanie w naszej pamięci. Kolejne marzenie zostało spełnione. To było fantastyczne przeżycie, mimo, że później czekała nas jeszcze wędrówka w dół, a właściwie zjeżdżanie, gdyż ścieżka którą schodziliśmy była pokryta bardzo grubą warstwą pyłu wulkanicznego, tak więc schodzenie przypominało zbieganie po wydmach a w trekingowych butach zbierało się nam coraz więcej pyłu. Białe skarpetki po zejściu nadawały się tylko do wyrzucenia. Buty można oczywiście zabrać z domu, swoje, jednak nie polecam takiego rozwiązania, bo pył wulkaniczny o którym już wspomniałam, zostawi na nich trwały ślad. Szkoda dobrych butów a wypożyczenie kosztuje około 5-6 euro.
Po takim wysiłku zasługiwaliśmy na nagrodę, zmęczeni doczołgaliśmy się więc do pobliskiej pizzerii na pyszną margheritę. Przygotował nam ją włoski kucharz, który jak się okazało ma mieszkanie na... krakowskim Kazimierzu, przez co lepiej niż po angielsku mówił właśnie po polsku. Po raz kolejny okazało się, że najprostsze dania są najlepsze. To był najsmaczniejsza margherita jaką jadłam. Na samo wspomnienie robi mi się miło na żołądku :) gdybym miała pomieszkać tam trochę dłużej, odbiłoby się to na mojej wadze bardzo niekorzystnie. Po tym dniu ledwo dowlekliśmy się do naszych kajut.




# weekend


Powróty do rzeczywistości bywają niełatwe. Powroty z wakacji to jedne z najtrudniejszych powrotów do rzeczywistości. Powrót do pracy po TAKICH wakacjach, wydawał mi się absurdalny... Wiem jednak z doświadczenia, że im mniej się człowiek nad sobą rozczula, tym mniej boli. Wszystko. Poza tym lubię swoją pracę, więc pierwszy tydzień po urlopie minął mi nadspowdziewanie szybko i dobrze.
Pogoda nas rozpieszcza a ja w weekend postanowiłam przedłużyć sobie rejs po Sycylii i zagrzebałam się po uszy w zdjęciach i nadrabiałam zaległości blogowe. Gorąco obiecywałam sobie, że zaraz po powrocie wezmę się ostro do pracy, ale słodkie lenistwo jakoś weszło mi w krew. Żeby tak zupełnie jednak nie próżnować i po dwóch tygodniach obżerania się lodami i pizzą, oraz picia najtańszych kolorowych i gazowanych napojów, postanowiłam wrócić do zdrowego odżywiania. Na początek zrobiłam zapasy domowego mussli. Wyszło około 5 litrowych słoików, więc jakbyście nie mieli pomysłu na śniadanie, zapraszam do mnie. Podejrzewam, że wystarczy mi to do końca zimy. Żeby upewnić moich bliskich, że rzeczywiście zwariowałam, upiekłam jeszcze chleb. Ja! Ja, która koncertowo piekę zakalce, sama wyrobiłam ciasto moimi wątłymi rękami i upiekłam chleb. Mało tego, że upiekłam, to jeszcze dało się go zjeść! Był śliczny i miał chrupiącą skórkę. Trochę zbyt chrupiącą, ale nie można mieć wszystkiego :) Przekonaliśmy się też, że lody i espresso nigdzie nie smakują tak dobrze jak we Włoszech, nawet jeśli się kupi specjalne filiżanki...


Dziennik pokładowy - dzień pierwszy - Rzym, Milazzo,Salina



Dziennik pokładowy zaczyna się wprawdzie od dnia pierwszego, ale nasza przygoda zaczęła się nieco wcześniej, kiedy to w Bielsku-Białej wsiedliśmy w kilkuosobowego busa, by z nowo poznanymi towarzyszami podróży, ruszyć w kierunku Włoch. Droga czekała nas daleka. Po drodze zrobiliśmy jeszcze zakupy, coby nie zaczynać we Włoszech rejsu od poszukiwania supermarketu. Dla jednych to oczywiste, dla niektórych, którzy, jak my do tej pory, wakacje spędzali na totalnym luzie i uskuteczniając totalną wolność, niekoniecznie. Ale podczas rejsu jeść coś trzeba, a na morzu niestety nie ma żadnych sklepów.
Po kilkunastu godzinach jazdy, wczesnym rankiem dotarliśmy do Rzymu zalanego deszczem... Zdążyliśmy zobaczyć tylko Fontanne di Trevi, do której oczywiście wrzuciliśmy po pieniążku i Schody Hiszpańskie, i to poruszając się metrem, żeby za bardzo nie zmoknąć. Spojrzeliśmy też z oddali na Watykan i trzeba nam było wracać na dworzec, gdzie czekał na nas dość obskurny pociąg do Milazzo i 8 godzin jazdy, na szczęście urozmaiconej ładnymi widokami na morze i pierwszego z nim spotkania w postaci promu, który przetransportował nasz pociąg na wyspę. Po około 30 godzinach od wyjazdu z Polski dotarliśmy wreszcie do Milazzo, gdzie zacumowany był nasz jacht. Przyznam szczerze, że wyobrażałam go sobie jako ciut większy, tak samo jak naszą kajutę na dziobie, która i tak chyba z wszystkich była największa, a i tak po umieszczeniu w niej bagaży zostawało ledwo miejsca na to, żeby się położyć. Trochę poczułam się jak w klatce, na dodatek czułam każde poruszenie się łajby na wodzie. Strach było pomyśleć co będzie dalej. Ale dalej było tylko lepiej. Zmęczeni podróżą zasnęliśmy wszyscy bardzo szybko.



Następnego dnia rano po śniadaniu (jeśli jesteście na Sycylii i marzy Wam się świeże pieczywo na śniadanie, nie ruszajcie do sklepu przed 8.30, nie liczcie, że komuś będzie chciało się wstać skoro świt, żeby napiec wam świeżutkich panini, w niedzielę najlepiej w ogóle na nic nie liczcie  :) wypłynęliśmy w stronę wyspy Stromboli, którą tworzy czynny wulkan. Wszystko zapowiadało się pięknie, pogoda była rewelacyjna. Zaczęło nawet wiać więc mogliśmy postawić żagle i zacząć zabawę. Po chwili niebo zaczęło się zasnuwać delikatnymi chmurami, które wkrótce pokryły wszystko. Wiatr się nasilał ale nadal wydawało nam się, że jest super. Dopiero kiedy kapitan kazał damskiej części załogi zejść pod pokład, pomyślałam, że chyba nie wszystko jest tak do końca w porządku. W kajucie oczywiście bujało dwa razy mocniej, tak, że pozostawało mi tylko leżeć i czekać na koniec. Nie mój koniec, tylko koniec sztormu, rzecz jasna. Koniec ten rzecz jasna nie nadchodził, więc tak leżałam z tabletkami lokomotiv w jednej ręce i z workiem (na wszelki wypadek) w ręce drugiej. Na szczęście mój żołądek okazał się wyjątkowo dzielny i worek tez towarzyszył mi jeszcze  następnych sztormach, choć przez te kilka godzin pocieszałam się, powtarzając sobie, że to na pewno pierwsza i ostatnia taka akcja. Burza zmusiła nas jednak do zmiany kierunku i schronienia się na wyspie Salina, gdzie przywitała nas najdroższa z wszystkich odwiedzonych przez nas marina (60 euro za noc po sezonie, jakby nie było) i wąskie, urokliwe uliczki, zabudową w pastelowych kolorach. Pierwszy kontakt z wyspami Liparyjskimi. Miasteczko bardzo ładne, kiedy więc nasze żołądki się uspokoiły na tyle, żeby zjeść obiad, ruszyliśmy na wieczorny spacer. Mimo ciemności i tak miasteczko zrobiło na nas świetne wrażenie i odczuć można było środziemnomorski, włoski klimat. Górują nad nią dwa wzniesienia, wulkaniczne, przez co wyspa ma kształt siodła. I wszędzie koty, gdzie się człowiek nie obejrzał, zewsząd zerkały na niego jakieś świecące w ciemności oczy. Wszędzie wokół pachniały zioła i drzewka cytrynowe. W oddali szumiało morze a wszyscy powtarzali, że nic gorszego niż wspomniany sztorm, nie może nas spotkać. Życie pokazało jednak, że może być inaczej... ;)


Dziennik pokładowy - wstęp



Popłynięcie w rejs jachtem było moim marzeniem od dawna. Jednym z tych marzeń, w kierunku realizacji których nie robimy kompletnie nic, a które upchnęliśmy gdzieś w zakamarkach umysłu. I pewnie gdyby nie A., który jakiś rok temu stwierdził, że "a może byśmy tak popłynęli z pewnymi znajomymi w rejs po Chorwackim wybrzeżu", na co ja bez namysłu odpowiedziałam "jasne", nie wiedząc na co się tak naprawdę godzę, sprawa pozostała by na zawsze w sferze mglistych wyobrażeń. Później oczywiście były różne komplikacje i zmiany, problemy z urlopem w zaplanowanym terminie, problemy ze sfinansowaniem wycieczki itp. Ale od chwili, kiedy Chorwacja zmieniła się nagle na  Sycylię, ja  wiedziałam, że nic mnie już nie powstrzyma i że co by się nie działo, ja i tak pojadę. Zresztą później okazało się, że pracę zawsze można zmienić na lepszą ;)
Wszystko ułożyło się pomyślnie, nawet koszmarne przeziębienie minęło mi zaraz po dotarciu do Milazzo.  Dzięki temu przeżyliśmy wspaniałą przygodę i urlop, podczas którego zapomina się o wszystkich problemach i obowiązkach. Urlop podczas, którego naprawdę sie odpoczywa i ładuje akumulatory na kolejny rok. Przygodę pełną gęba, zamiast wczasów na leżaku z drinkiem w ręce.
Poznaliśmy fantastycznych ludzi, zajadaliśmy się włoską kuchnią, sterowaliśmy jachtem, pływaliśmy z delfinami, wdrapywaliśmy się na wulkan, włóczyliśmy się wąskimi uliczkami sycylijskich miasteczek. I codziennie robiłam coś, czego nie robiłam nigdy wcześniej. To było bardzo ekscytujące i inspirujące przeżycie. Naprawdę zapomniałam tam o bożym świecie i prawdę mówiąc mogłabym na Sycylii zostać na zawsze.
I chociaż nie były to, zapewniam Was, zbyt luksusowe i komfortowe warunki to warto było. Mimo rożnych trudności i czasem stresujących trochę sytuacji, stwierdzam, że sprawa jest jak najbardziej godna polecenia. W najbliższym czasie zabieram się oczywiście za uporządkowanie moich chaotycznych wspomnień i setek zdjęć. Na blogu pojawiać się będzie relacja z tego wyjazdu (dajcie mi tylko ogarnąć część zaległości z pracy ;), okiem osoby, która o żaglach nie ma zielonego pojęcia. Ale co z tego? Dla mnie to było mega inspirujące przeżycie i zamierzam Wam o tym opowiedzieć.
Mam nadzieję, że Was choć trochę zainteresuje. :)



My

książki

"Kobieta na 2 krańcu świata" Martyna Wojciechowska

To znowu same ciekawe historie, znane zresztą widzom programu. Ja jednak chętnie wróciłam  nawet do tych, które oglądałam w telewizji. Jest więc Macieng z Tajlandii, która nosi na szyi obręcze w celu jej wydłużenia, wygląda strasznie, ale co kraj to inny kanon piękna jak widać. Jest Trisnantki, która na Borneo opiekuje się małymi orangutankami, których matki zostały zamordowane przez ludzi. Najczęściej za to, że podkradają z pól sadzonki, a podkradają je bo nie mają co jeść, ponieważ las, w którym do tej pory znajdowały pożywienie, został wycięty. Przez człowieka oczywiście. Więc ten człowiek, żeby chronić swoje sadzonki rozrąbuje takiego orangutana na kawałki chyba że woli go zatłuc na śmierć kijami. Jest też Shirley, która mieszka z hipopotamem, pozwala mu spać na materacu i kocha jak własne dziecko. No można i tak. Mnie najbardziej zafascynowały dwie historie z Japonii. O Wanatabe, która w myśl mody kawaii ubiera się i maluje jak księżniczka, wydając na to wszystkie pieniądze, które zarabia pracując jako modelka i operator koparki (tak, tak szerokie zainteresowania). Druga historia jest o Kimichie, która, pracując jako gejsza, każdej nocy przeistacza się w Kioto w barwnego motyla. Ale czy jest dzięki temu szczęśliwa? Japonia to niesamowicie fascynujące i przerażające miejsce. Zupełnie inna kultura, kompletnie inny sposób myślenia, to jakby odwrócić nasz świat o 180 stopni. Trudno to pewnie zrozumieć i pojąć ale cudownie byłoby poznać. Dla mnie wbrew pozorom wydaje się to dużo większa egzotyka niż Indie czy Afryka.

"Cukiernia pod Amorem - cz 2." M. Gutowska-Adamczyk s

Kolejna część sagi jest równie fantastyczna jak pierwsza. Czytałam z zapartym tchem fascynujące i przewrotne losy rodzin Zajezierskich, Toroszynów i Cieślaków.  Bardzo ciekawa jest przemyślana kompozycja, fakt że ze akcja biegnie dwutorowo. Toczy się w 1995, kiedy to główna bohaterka Iga próbuje rozwikłać tajemnicę zaginięcia pierścienia, coraz bardziej zagłębiając się w historie losów swoich przodków, odrywając coraz to nowe sensacje i przejmujące historie. Taka podróż wstecz. Z drugiej zaś strony, historia opowiadana przez autorkę, zaczyna się w dziewiętnastowiecznych folwarkach, dworach szlacheckich, w pełnym rozkwicie, czasy organizowania bali i aranżowania małżeństw, zupełnie innego sposobu myślenia, poprzez czasu I Wojny światowej, odzyskania wyczekiwanej niepodległości, bolszewizm, początki komunizmu, XX lecie międzywojenne, zmiany, rozwój gospodarki, zmiany obyczajów, aż po II Wojnę Światową. Czy w którymś momencie te dwie historie się spotkają? Czy zagadka zostanie rozwikłana? I czy to na pewno jest najważniejsze? Sprawdźcie. Książka jest absolutnie rewelacyjna, spodziewałam się kolejnego czytadła dla kobiet, tymczasem książka jest frapująca, mądra, przejmująca Trudno wyobrazić sobie ciekawsze losy jakiejś rodziny

Podróże 10/2013

Jak co miesiąc mnóstwo pomysłów, inspiracji, pięknych zdjęć i cennych informacji. Autorzy zabierają nas w podróż po azjatyckich metropoliach - Bankok, Szanghaj i Kalkuta, choć Indie jak już pisałam najmniej są mi bliskie z tego trójkąta. Zabierają nas w świat egzotycznej kuchni i różnorodnych potraw sprzedawanych na ulicznych targach, w świat pełen kontrastów i chaosu, innej mentalności, morza ludzi, nowoczesnych wieżowców, ekskluzywnych sklepów i staruszek w piżamach. Żeby choć trochę odpocząć od tego zgiełku możemy też wybrać się do dwóch miejsc w których czas biegnie dużo wolniej, a właściwie zatrzymał się wiele lat temu - Wiślicy, w woj. świętokrzyskim i podkrakowskiej Lanckorony. A może Indonezja? W magazynie jest też ciekawy artykuł na temat tego, jak świadomie robić zakupy podczas podróży. Na co warto wydać pieniądze, a czego możemy żałować.

# pakowanie cz. 2

 

Co spakować?

Przede wszystkim sprawdź limit bagażu, żeby nie być niemiło zaskoczonym przed odlotem. Jeśli lecisz z bagażem rejestrowanym, nie zapomnij do podręcznego spakować najważniejszych rzeczy, które mogą ci się przydać na wypadek zgubienia bagażu głównego. To się zdarza, szczególnie przy długich lotach i międzylądowaniach, dlatego miej w podręcznym zapas bielizny i odzież na zmianę, kopie dokumentów, szczoteczkę do zębów i leki. Warto też mieć przy sobie stopery do uszu (małe, płaczące dzieci też chcą czasami gdzieś polecieć i mają do tego prawo, a stopery pozwolą nam się zdrzemnąć lub w spokoju poczytać). Książkę lub o wiele wygodniejszy czytnik e-booków, który pozwoli nam zabrać na wakacje tyle lektur ile chcemy. Ja zawsze czytam przewodnik (te niezmiennie uznaję tylko w wersji papierowej,), a wracając robię różne notatki, zawsze zabieram więc coś do pisania.
Przemyśl to jaka pogoda ma być podczas Twojego pobytu i pod tym względem dobierz ubrania, które zamierzasz zabrać.  Kobieto: Postaraj się dobrać je tak, żeby móc łączyć je w różne zestawy zamiast zabierać 7 odrębnych setów, na każdy dzień tygodnia. Wysil się, to może sprawić trochę trudności ale też frajdy. Przymierz różne zestawy, żeby być pewną, że ci w tym dobrze i nie będziesz wściekać się na wakacjach, że nie masz w co się ubrać, kiedy okaże się rano, że jest inaczej. Nie pakuj ubrań z gniotących się materiałów, chyba, że masz tyle miejsca i taki limit bagażu, że zabierasz też żelazko. Jeśli jedziesz daleko i na długo, na wyprawę a nie na wycieczkę, czasem nie warto brać wielu ubrań czy kosmetyków, bo taniej i wygodniej kupić je na miejscu. I nie żal ich potem zostawić, czasem w biednych krajach podróżnicy po prostu je rozdają miejscowej ludności.

Lista 

Zrób listę. To absolutna konieczność, mimo, że nie przepadam za pakowaniem, brak listy jest dla mnie równoznaczny z zostawieniem w domu co najmniej kilku ważnych rzeczy. Nie rób tej listy 10 minut przed pakowaniem, bo to się oczywiście mija z celem. Zacznij jak najwcześniej, kiedy tylko przyjdzie ci do głowy coś co będzie potrzebne podczas wyjazdu dopisuj to do listy. W ten sposób stopniowo stworzysz komplet  niezbędnych przedmiotów. Ja mam taką standardową listę zapisaną na twardym dysku. Dzięki temu nie muszę jej za każdym razem tworzyć od nowa, a tylko ją modyfikuję. W tym roku wpadłam także na genialny pomysł, który podchwyciłam na taste od life. Zrobiłam sobie własnoręcznie notesik, który wprawdzie nie jest nawet w połowie tak śliczny jak Basi, ale zapisywałam tam stopniowo i regularnie, nie tylko listę rzeczy potrzebnych do spakowania, ale także listę zakupów i zadań, które muszę przed wyjazdem zrobić. Jako, że ostatnio mam sporo na głowie i brakuje mi czasu na wszystko, dzięki temu notesikowi, mam nadzieję o niczym nie zapomnieć i ze spokojną głową cieszyć się urlopem.

Jak?

Dobrze wszystko poskładaj, wtedy się nie pogniecie. Podobno świetnym sposobem jest zwijanie ubrań w rulony, zupełnie się nie gniotą. Zamierzam to wypróbować. Zacznij od największych rzeczy. Wykorzystaj każdy centymetr sześcienny plecaka. W wolne miejsca powpychaj skarpetki, bieliznę, drobne przedmioty czy kosmetyki. Uwaga. W bagażu podręcznym płyny, a do niech najczęściej zaliczane są kosmetyki, takie jak kremy, podkłady, balsamy itp. muszą być w osobnej przezroczystej torebce. Jeśli planujesz zakupy, pomyśl o tym, że będziesz również musiał gdzieś je zmieścić w walizce, pakując się przed powrotem. Pakowanie z powrotem jest jednak o tyle łatwiejsze, że nie martwię się nigdy o to, czy ubrania będą pomięte czy nie. No i liczy się kreatywność. Pamiętam, jak wracając z Londynu z kilkoma płytami gramofonowymi, których nijak nie udało nam się zmieścić do plecaków, żeby nie płacić za dodatkowy bagaż, jakichś absurdalnych pieniędzy, kupiliśmy na lotnisku jakieś cukierki, prosząc o największą reklamówkę jaką mieli. Rzadko ktoś do nich zagląda i płyty bezpiecznie doleciały do polski w towarzystwie M&S'ów. Jeśli chodzi zresztą o wszelkie kontrole limitu bagażu czy bezpieczeństwa, zawsze o wiele łatwiej jest przy powrocie. Polskie służby są o wiele bardziej wyczulone i rygorystyczne. Te same buty piszczą w bramce w Polsce a we Włoszech już nie. W Polsce każdy pasażer musi wciskać swoją walizkę do tych śmiesznych miarek, żeby udowodnić, że spełnia warunki bagażu podręcznego co do centymetra. W Hiszpanii nikt nie zwraca uwagi na twój plecak. Może nie zawsze ale często takie właśnie mam doświadczenia :) Co kraj to obyczaj.
Grunt to nie dać się zwariować i dobrze się przygotować, na wakacjach przygody i zaskoczenia są mile widziane pod warunkiem, że zaskakiwani jesteśmy pozytywnie a nie przez brak jakiegoś potrzebnego sprzętu.


# pakowanie cz. 1


Uwielbiam podróżować i planować wyjazdy. Każdy przewodnik mam przestudiowany dokładnie, już dwa tygodnie przed wylotem. Wydrukowane przydatne informacje i bilety spoczywają w bezpiecznym miejscu oczekując na właściwy moment. Jednego tylko nie lubię w przygotowaniach - pakowania. Notorycznie zostawiam to  na ostatnią chwilę. I choć staram się nie martwić jeśli już czegoś zapomnę, bo wychodzę z założenia, że najważniejsze to mieć przy sobie bilet, dokumenty i kartę kredytową, wszystkie inne braki da się uzupełnić, to jednak warto poświęcić trochę czasu kwestii pakowania i pomyśleć o tym odpowiednio wcześniej. Sama niedługo wyjeżdżam na urlop więc temat jest jak najbardziej dla mnie aktualny. Dlatego dziś kilka porad.

W co?

Podstawowe pytanie- w co się spakować? To oczywiście zależy gdzie jedziemy. Walizki na kółkach (te plastikowe tylko wyglądają solidniej - często pękają i ważą więcej od zwykłych, co jest istotne w samolotach, gdzie mamy limit bagażu), wydają się wygodne do transportu ale moim zdaniem dobrze sprawdzają się tylko przy wyjazdach z biurem podróży lub kiedy planujemy pobyt w jednym tylko miejscu. Najlepiej dojedźmy do hotelu taksówką, bo wiem, z doświadczenia, że ładowanie się z ogromną walizą do zatłoczonego metra łatwe nie jest tak samo jak ciągnięcie jej przez pół miasta w poszukiwaniu hotelu. Plecak, niby trzeba nosić, ale sprawniej i szybciej się w nim poruszamy niż z sporych rozmiarów walizką, szczególnie jeśli chodniki, jak np. na Krymie, do równych nie należą. Choć co kto lubi. Ja jestem fanką plecaków. Mają najszersze zastosowanie, są jednak wygodniejsze od toreb (torby też mamy czasem na kółkach ale wówczas nie są już tak elastyczne, no i tak jak pisałam wcześniej, ciągnięcie za sobą całego majdanu nie jest tak wygodne jak się wydaje) wszędzie można je upchnąć, na lotnisku przy sprawdzaniu wymiarów też łatwiej je wcisnąć w klatkę kontrolną. Także podczas rejsów nie zawsze sprawdzają się wszelkiego rodzaju stelaże przy plecakach czy torbach, bo zwyczajnie w maleńkiej kajucie nie ma gdzie ich upchnąć.
Choć podstawowa zasada przy tej kwestii mówi - w co kto lubi. Niezależnie jednak od tego w co postanowimy się spakować, kupując ten sprzęt, warto dobrze się rozeznać i wydać trochę więcej pieniędzy, na coś co posłużyć nam ma dłużej niż jeden urlop. Walizka niech ma solidne kółka, najlepiej jak się obracają we wszystkie strony, plecak, jeśli jest duży,  niech będzie z grubego materiału, super jeśli jest nieprzemakalny i przede wszystkim dobrze dopasowany do sylwetki, dzięki czemu noszenie go będzie wygodne mimo ciężaru.

Niezależnie od tego co wybierzemy, warto mieć dodatkowy plecak lub torbę do noszenia na miejscu. Fajną opcją są duże plecaki, składające się z dwóch części. Jedna z nich jest mniejszym plecaczkiem, można go odczepić i wykorzystać do wycieczek na miejscu. Przykład nr 1 firmy Deuter. Inne plecaki można zmniejszyć do niewielkich rozmiarów, spinając i związując je w odpowiednich miejscach. Ja zabieram często torbę płócienną lub z innego miękkiego materiały, która nie zajmuje wiele miejsca w walizce a przydaje się zawsze, kiedy nie chcę paradować po mieście z plecakiem. Genialną opcją są też torby nerki z firmy huba (nr 3). Dostałam ją w prezencie od A., który wiedział, że wzdycham do niej od kilku miesięcy. Powiem szczerze, że jest to najbardziej genialna i funkcjonalna torba do aktywnego spędzania czasu. Nadaje się na rower, rolki a podczas wycieczek mamy wszystkie cenne rzeczy w bezpiecznym miejscu. I przy tym nie musimy rezygnować z ubierania się tak jak mamy ochotę, bo huby sprawdzają się w różnych lookach, niekoniecznie sportowych w przeciwieństwie do typowo turystycznych nerek. I zawsze wygląda genialnie.
Bardziej ekonomiczna i kolorowa wersja to np ta z maruna recykling art (nr 2). Można też wybrać tzw. kieszonkę (nr 4), wersję równie bezpieczną, ale mniej rzucającą się w oczy.




rzeczy, które udało mi się zrealizować we wrześniu i które chce zrobić w październiku


Pora rozliczyć się z wrześniowych postanowień... Nie jest różowo, dużo doszło mi ostatnio obowiązków, na dodatek od dwóch tygodni walczę z przeziębieniem, co pokrzyżowało mi wiele planów. Żeby się więc zbytnio nad sobą nie rozczulać, stwierdzam, że obiektywnie rzecz biorąc, nie było najgorzej.

1. Nie zaniedbać bloga. To dla mnie bardzo ważne. Pisać przynajmniej dwa razy w tygodniu.Mam tyle rzeczy do opowiedzenia, ale czasem brakuje mi czasu.
trochę go jednak zaniedbałam, choć akurat to pisanie dwa razy w tygodniu, czyli absolutne minimum zrealizowałam. Ale kompletnie nie jestem na bieżąco jeśli chodzi o blogowe życie. Niestety mój grafik jest ostatnio coraz bardziej napięty. 

2. Pójść na wycieczkę po Bytomiu.
A jakże. Relacja tutaj. 

3. Przebiec wreszcie 10 km.
To mi się akurat nie udało. Na drodze stanęła, jak zwykle o tej porze roku, choroba. No cóż. Ale nie porzucam tego planu...

4. Odkurzyć winylowe płyty i posłuchać ich jakimś sobotnim lub niedzielnym porankiem.
To był przemiły poranek. Zamierzam to powtarzać.

5. Wypstrykać film do aparatu.
mmmm....


6. Poznać wreszcie tego exela.
Nie mam wyboru - poznaję. 

7. Codziennie pić ziółka. (jak rasowa emerytka).
Prawie codziennie.

8. Wierzyć w siebie trochę choć mocniej.
Krok po kroku....

9. Robić sobie zdrowe śniadanka do pracy zamiast jeść na mieście.
Z tego punktu jestem szczególnie dumna. Co dzień rano przed wyjściem jem płatki owsiane, a do pracy zabieram sałatki lub pyszne kanapeczki. Wszystko mega zdrowe, chciałabym to samo napisać o sobie, niestety akurat nadaję do Was spod kołdry, pokonana przez przeziębienie, ale wierzę, że wszystko potrzebuje czasu. Zobaczycie jaką będę miała odporność w tym roku. 

10. Pojechać do Muzeum Powstania Warszawskiego

11. Walczyć dalej z angielskimi i włoskimi słówkami.

12. Przeczytać książkę o Sycylii
Jestem w trakcie. Czyli zaliczam :)


13. Pojechać w góry.

14. Codziennie wypisywać kilka rzeczy, które mi się w danym dniu udały.

15. Codziennie robić listę zadań na następny dzień.

16. Pojechać na wrześniową masę krytyczną.
Jak wyżej.

17. Zrobić listę fajnych restauracji w miejscach, które za jakiś czas odwiedzimy

18. Napisać o Włoszech.
Napiszę. Naprawdę.

19. Myśleć pozytywnie a nie katastroficznie.
Nie jest to łatwe dla takiego pesymisty, jak ja, ale jest możliwe. 

20. Nosić obcasy.
:)


Lista październikowa, krótka jest, gdyż niebawem wybieram się na długo oczekiwany wypoczynek, a na urlopie przemęczać się człowiek nie powinien, prawda? Więc jest niezbyt wymagająca i ciut z przymrużeniem oka.

1. Popłynąć w rejs i nie wymiotować dłużej niż przez tydzień.
2. Przeczytać Sycylijczyka Mario Puzo.
3. Zapisać się na angielski.
4. Zacząć znowu ćwiczyć.
5. Ani raz się nie przeziębić.
6. Zapisać się na egzamin.
7. Wypróbować mój włoski.
8. Pójść popływać
9. Upiec chleb.
10. Zacząć pić tran.
11. Nie dać się jesieni.
12. Kupić książkę o zdrowym odżywianiu.