Krym cz 6

24 września (sobota)
Cały dzisiejszy ranek Artur próbował upchnąć swoje rzeczy w walizce, zastanawiamy się cały czas, po co nabraliśmy tyle rzeczy. O ile u mnie, kobiety,  jest to  normalne, nie wiem po co Arturowi taka armia koszulek i spodenek. Ja za to zabrałam chyba wszystkie staniki jakie tylko znalazłam w domu, a w ogóle ich tera nie używam, z czego Artur jest rad niezmiernie. Generalni tu w Koktebel ujawniła się nasza naturystyczna natura. Śniadanie dzisiejsze ograniczyło się do spożycia resztek jakie znaleźliśmy w lodówce. Artur skusił się nawet na ukraiński pasztet, ja poprzestałam na arbuzie i miodku. Opuściliśmy hostel, przyłapała nas właścicielka, z którą porozmawiałam sobie trochę po rosyjsku, oczywiście nie znając rosyjskiego, możecie sobie wyobrazić tę rozmowę. Spacerkiem dotarliśmy na dworzec w  Koktebel, oczywiście znowu co parę kroków ktoś oferował nam podwiezienie. Pewnie zawieźliby nas nawet od Polski. Musimy naprawdę wyglądać na frajerów… Na dworcu zgiełk, zamieszanie, spotkaliśmy nawet naszego kierowcę, który nas przywiózł tu z Symferopola. Pytał dlaczego  nie zadzwoniliśmy do niego, żeby tym razem też nas zawiózł. Może dlatego że marszrutką jest dwa razy taniej? Za bilet do Symferopola zapłaciliśmy 33 hrv. Gość chciał 75 hrv. Biletu trzeba jednak kupić parę dni wcześniej, bo przed samym odjazdem może po prostu ich zabraknąć. Autobusy podjeżdżają byle gdzie i byle jak, panuje pozorny chaos ale w rzeczywistości wszystko jest poukładane. Każdy pasażer ma swoje miejsce na bilecie,  a przed podjazdem do busa wchodzi pani, która sprawdza czy nie ma pasażerów na gapę. To oczywiście nie przeszkadza kierowcy parę metrów za dworcem zatrzymać się żeby wziąć paru gapowiczów, a kasę schować do kieszeni :) Ale co to komu przeszkadza? Babeczka ma pracę, kierowca dodatkowy zarobek, a pasażer tańszy bilet. Wszyscy są zadowoleni. Z żalem opuszczamy nasz rajski zakątek, gdzie odkryliśmy naszą przynależność do golaów. Może w Sewastopolu też są nudyści? Posmakowaliśmy tatarskiej kuchni, zobaczyliśmy naturę jakiej dotąd nie widzieliśmy i spotkaliśmy przemiłych ludzi. Przed nami nowe miejsca do odwiedzenia…




 Było po 17.00 kiedy dotarliśmy do Sewastopola. W zasadzie trochę czasu nam to zajęło. Jeszcze te bagaże. Nauczka na przyszłość – nie brać tylu ciuchów! I nie brać walizek tylko wielki plecak, który byłby o wiele bardziej poręczny. Więc najpierw marszrutką do Symferopola,, później z Symferopola chcieliśmy jechać pociągiem. Jednak kupno biletów zajęło Arturowi trochę czasu i tym sposobem…uciekł nam pociąg, a następny miał być dopiero za dwie godziny. Bilety na elektriczkę kosztowały tylko 20 hrv, więc podarowaliśmy je i poszliśmy na niezastąpioną marszrutkę. Nie ma jednak tego złego, bo w czasie prób kupienia biletu na dworcu kolejowym, Artur poznał pewnego Ukraińca imieniem Teraz albo Teras (trudno powiedzieć…) Nie tylko pomógł nam kupić bilet ale też opowiedział o Przylądku Fiolent znajdującym się niedaleko Sewastopola. Wprawdzie mamy to miejsce opisane w przewodniku, ale Teraz dokładnie poinstruował nas jak tam dotrzeć.  Nawet zdjęcia w pośpiechu pokazywał, żebyśmy na pewno tam trafili. Dobrze mówił po angielsku, opowiadał że właśnie był z grupką Polaków w górach, chodzili po Czatyrdachu i Demerdźy. Dał nam jeszcze swojego maila i uciekł. Sympatyczny.. To chyba cecha narodowa Ukraińców, choć pewnie są wyjątki. Poczekaliśmy chwilę i ruszyliśmy marszrutką do Sewastopola. Po raz kolejny okazało się, że Krym to  głównie pustkowie. Poza większymi miastami, które są rozrzucone po mapie, tu są same stepy. Autobus wyjeżdża np. z takiego Symferopola, jedzie przez półtorej godziny przez same pustkowia, mija tylko czasem jakąś stację benzynową, nic więcej. Jeszcze dziś jakiś facet wysiadł na środku tego pustkowia. W końcu dotarliśmy do Sewastopola. Po wyjściu z dworca, wsiedliśmy do pierwszego lepszego trolejbusa, jaki nadjechał, licząc, że może jedzie w kierunku centrum, o oczywiście rozkładu jazdy ani widu ani słychu. Schemat jazdy trolejbusów był w środku, jednak kompletnie nieczytelny. Po chwili jednak Artur (jak on to robi? Czasem czuję się jak dziecko we mgle a on zawsze znajdzie drogę, labo sposób żeby sobie poradzić) rozszyfrował informacje i uznaliśmy że jedziemy rzeczywiście do centrum, na dodatek do przystani z której miał odpływać nasz prom.


Trolejbus wyglądał jakby pamiętał czasu wojny, za to kosztował tylko 1hrv czyli jakieś 40 gr, czyli jakieś dziesięć razy mniej niż u nas. Po dotarciu na miejsce odszukaliśmy naszą przystań, jednak pracujące tam kobieta nie była w stanie odpowiedzieć nam który z dwóch promów płynie do miejsca, w które chcemy się odstać, mimo że pokazywaliśmy jej mapę, z którą poradziłby sobie dziesięciolatek. Nie wyglądała na specjalnie rozgarniętą, na szczęście od razu zjawiła się jakaś sympatyczna Holenderka, która pomogła nam wybrać właściwy prom. Wsiedliśmy y, zajmując koło niej miejsce i całą drogę przysłuchiwałam się ej konwersacji z Arturem, który z każdym znajdzie wspólny język. Hotelik Ruslan i Ludmiła znajdował się parę kroków od przystani zaraz za niewielkim bazarkiem z zatrzęsieniem owoców i był przyjemniejszy niż w Koktebel. W zasadzie idealny. Czyściutko, biała pościel, nowe meble, suszarka, wygodny prysznic. Dużo miejsca na bagaże, Internet w pokoju (wprawdzie tylko pod drzwiami ale zawsze :P właśnie maila wysłaliśmy do rodzinki )

Zostawiliśmy w pokoju nierozpakowane bagaże i poszliśmy przejść się po mieście chwały. Miasto pomników, obrońcy Sewastopola, obrońcy z Wojny Krymskiej, z II Wojny Światowej. Sami bohaterowie, jedna wielka propaganda. Historia, która z naszej perspektywy wyglądała jednak trochę inaczej, ciekawe doświadczenie.  No i oczywiście, ogromniasty pomnik Lenina, pod którym miejscowa młodzież pije piwo. To ostatnie akurat jest nam bliskie. Porobiliśmy sobie śmieszne zdjęcia z wujkiem Włodzimierzem. Popijając Biały Portwein z koktebel zmieszany z wodą, bo mocne to wino diabelnie., ruszyliśmy na krymską kolację do mc donaldsa (wszędzie gdzie jesteśmy zawsze idziemy do maca, jeśli tylko jest :) Zjedliśmy to samo świństwo, co wszędzie plus mozzarelle z przyprawami opiekaną w jakiejś panierce  (tego świństwa akurat gdzie indziej nie ma). Siedliśmy na bulwarze, w prawdzie na zachód słońca nie zdążyliśmy, ale i tak zachodziło ono dziś za chmurkami, które złośliwie ułożyły się nad samiutkim morzem. Na bulwarze przygrywał wesoły zespół i w ogóle dość dużo ludzi spędzało tam czas. Kiedy zrobiło się zimno, wróciliśmy promem do hotelu. Jutro chcemy się wybrać do Bachczysaraju. Mamy autobus prawie spod hotelu… A teraz spać…

Prześlij komentarz