dziennik pokładowy - dzień ósmy, dziewiąty - Trapani ---> Sardynia

Trapani jest ostatnim naszym przystankiem na Sycylii. Wypływamy w jego kierunku bardzo wcześnie, żeby zdążyć co nieco zobaczyć. Po drodze spotykamy latające ryby. Atrakcja zdecydowanie mniejsza niż spotkanie z delfinami, ale jednak jakaś atrakcja. W planach mamy zrobienie zapasów na czekający nas przelot na Sardynię, jednak kiedy tylko nasze stopy stają na stałym lądzie, rzucamy to oczywiście gelati. Wydaje mi się niemożliwe, żeby przejść koło włoskiej lodziarni obojętnie. Mnie to w każdym razie przerasta. Trapani to kolejne spore miasto na naszej trasie, nie przepadamy wprawdzie za takimi, ale w porównaniu z Palermo, było co najmniej wspaniałe i urokliwe. Popijając piwko i łapiąc wi-fi w miejscowej kawiarence, poznajemy Ignazio, sympatycznego kelnera, z którym ucinamy sobie miłą pogawędkę a który przy okazji poleca nam świetną restaurację nie w centrum i nie turystyczną. Margarita Ristorante na Vicino Piazza Ilio. Pyszne jedzenie i dość przystępne ceny. A samo Trapani? Bardzo ładne miasto, sporo turystów, także z Polski z uwagi na tanie połączania lotnicze w to miejsce, ale mimo to tchnie stamtąd jakimś takim sycylijskim, prowincjonalnym, w dobrym tego słowa znaczeniu, spokojem. Dobre miejsce jako baza wypadowa w dalsze zakątki wyspy, choć samo w sobie również ciekawe i zachęcające do zwiedzania. Zresztą sami zobaczcie.

owocki z marcepanu, sycylijska specjalność. aż szkda zjadać sliczności



gorące kasztany z papierowej torebki, już tęsknie za tym






Nie zabawiamy jednak w Trapani zbyt długo, ponieważ przed nami kilkadziesiąt godzin drogi. Około osiemnastej wypływamy w stronę Sardynii. Przed nami cała dwie noce na środku morza, wachty i o czym wtedy jeszcze nie mamy pojęcia - niezły sztorm. Początkowo idzie świetnie i gładko, wachty umilamy sobie oglądając świecące w ciemnym morzu meduzy. Jednąnawet G. przeciąga przez pompę w toalecie. Wokół nas pustka choć w oddali widać światła dwóch innych jachtów, przepływa też wielki pasażerski statek. W ciągu dnia nasza łajba staje się schronieniem dla frunących do Afryki ptaków. Co rusz któryś postanawia skorzystać z gościny, zdrzemnąć się na chwilę i nabrać sił na dalszą drogę. Jeden zasypia mi prawie na ramieniu. Płyniemy prawie cały czas na żaglach. Wieczorem, kiedy wydaje się, że jeszcze tylko parę godzin i będziemy na miejscu zaczyna wiać coraz mocniej i rozpętuje się sztorm. Zagoniona do kajuty, przeżywam kilka koszmarnych godzin, frunąc co chwilę dwa metry w górę razem z dziobem jachtu, a w następnej sekundzie dwa metry w dół, rozbijając sie o fale jak o beton. I tak do rana... Kiedy wreszcie docieramy rano, po 37 godzinach do Porto Corallo, mam ochotę ucałować ziemię ale nawet stojąc na lądzie czuję jakby dalej bujały mną fale. Dopiero po prysznicu i dłuższej chwili dochodzimy wszyscy do siebie.
A ponieważ okazuje się, że wylądowaliśmy w kompletnej dziurze, gdzie prócz portu niczego nie ma, wypożyczamy z A. najlepszy środek transportu, czyli rowery i ruszamy do miasta. Po drodze wjeżdżamy w stado owiec, które spotykamy drugi raz wracając wieczorem jeszcze raz do miasta, po sjeście. Można by powiedzieć, że w mieścinie Porto Corallo ciekawego nie ma nic. Są za to pyszne lody i espresso jak marzenie. Więcej do szczęścia nie trzeba nam nic. No może poza pustą plażą i szumem fal, które to również znajdujemy.Po ostatnich nocnych przygodach wystarczają nam te atrakcje w zupełności...










Książki i czasopisma ( i jeden film!)

 

Cukiernia pod Amorem - cz 3.

Zastanawiam się nad czym polega fenomen tej serii książek. Po przeczytaniu ostatniej części, choć słowo przeczytaniu nie jest tu może najbardziej odpowiednie, raczej pochłonięciu, bo z tymi książkami po prostu siada się i czas się zatrzymuje w miejscu a wszystkie bieżące sprawy przestają się po prostu liczyć, doszłam do banalnego skądinąd wniosku. Może tajemnica sukcesu tej książki tkwi w tym, że pozornie zwykła historia pozornie zwykłej rodziny nagle okazuje się pełna niesamowitych zwrotów akcji, dramatyzmu, wielkich miłości, heroicznych wyborów i trudnych decyzji, od których zależy czasem cale życie. Może każdy z nas chciałby dokonać takiego odkrycia, jak główna bohaterka. Może chcielibyśmy mieć takie rodzinne historie? A może właśnie mamy, tylko tak jak Iga nie zdajemy sobie z tego sprawy? Wszak najciekawsze historie pisze samo życie.


Jarosław Kret "Moje Indie"

Dodaj napis
Indie nie są na szczycie listy miejsc, do których chciałabym pojechać, choć jest to napewno na tyle ciekawe i orientalne miejsce, że prędzej czy później zapragnę się tam wybrać. Na razie, jakoś nie czuję tego klimatu i takiej potrzeby. Niemniej jednak chętnie sięgnęłam po tę pozycję i nie zawiodłam się. Podobno każdy kto choć raz pojechał do Indii wraca zauroczony kompletnie tym miejscem. J. Kret swoją opowieść snuje dość niezobowiązująco, przytaczając rózne historie, przemyślenia, wspomnienia, nienachalnie przekonuje czytelnika o tym, że rzeczywiście jest to miejsce niezwykłe. Bardzo dużo cennych informacji o kulturze, sposobie bycia, wartościach i indyjskiej różnorodności. Czyta się dość przyjemnie.




Podróże 10/2013

Nieustanne źródło inspiracji, które za każdym razem mnie zaskakuje, bo człowiek myśli, że było już wszystko, ale tam zawsze znajdzie się coś ciekawego. Coś co może już faktycznie kiedyś było ale zawsze podane jest w inny, interesujący sposób. Kiedy człowiekowi brakuje czasu na wszystko, kolejne dni umykają nie wiedzieć kiedy, a weekendy wita się z utęsknieniem i brakuje sił na jakieś hulanki i swawole, wieczór z winem i z książką lub dobrym czasopismem urasta do rangi atrakcji tygodnia. A kiedy ten wieczór potrafi człowieka naładować nową energią i pomysłami, wydaje się, że nic więcej nie trzeba. Jeśli chcecie pojechać na safari, albo zobaczyć magiczne Chiny lub pokochać zimę, albo po prostu miło spędzić czas, sięgnijcie po ten numer.


"Śnieżka" Pablo Berger

Wyjątkowo dziś opowiem Wam jeszcze o filmie, choć nie jestem w tej kwestii ani znawcą ani koneserem. W przeciwieństwo do A., który widział chyba wszystkie kultowe filmy, ja jestem w tej kwestii strasznym ignorantem. Zawsze skupiałam się na innych dziedzinach sztuki, i film traktowany był przeze mnie trochę po macoszemu, ale od kilku lat A. stara się uzupełnić moje rażące zaległości. Jak w wielu dziedzinach sztuki i życia w ogóle, lubię filmy niebanalne, takie które nie przypominają niczego, co widziałam wcześniej. Kiedy ktoś potrafi opowiedzieć historię, którą słyszeliśmy już setki razy (nie tyle bajkę o królewnie śnieżce która jest jakąś mniej lub bardziej oczywistą inspiracją i szkieletem filmu, ale zwyczajnie - historię o miłości- którą przez dziesiątki lat w kinie opowiadano nieskończoną ilość razy). No więc, kiedy ktoś tę historię opowiada tak, że wzrusza widza swoją prostotą, subtelnością i głębią  wyrazu. Kiedy każda scena jest przemyślana w najdrobniejszych szczegółach i przepełniona pięknem. Kiedy jest sztuką samą w sobie. Kiedy na koniec filmu czujemy że artyście udało się poruszyć coś w głębi nas, to znaczy, że te dwie godziny przed telewizorem nie były czasem zmarnowanym. Zobaczcie koniecznie, niemy film, w którym powiedziano o wiele więcej niż w wielu skomplikowanych i rozbudowanych dialogach.

Dziennik pokładowy - dzień siódmy - Castellammare



W sobotę wylądowaliśmy w Castellammare, mieścince a której nie wspomniano nawet w naszym przewodniku, jednak w naszej "żeglarskiej biblii" znaleźliśmy notatkę, że jest tam "ładnie". Postanowiliśmy więc sprawdzić i nie zawiedliśmy się. Kolejne miejsce które możemy oznaczyć na mapie serduszkiem albo inną gwiazdką. Kolejne miejsce w którym mogłabym żyć. Kolejne miejsce w którym można zjeść takie lody o jakich w Polsce pozostaje tylko marzyć, kolejne wąskie uliczki, po których można się włóczyć godzinami, kolejna klimatyczna marina i nabrzeże, które wieczorem było przepiękne, kolejne restauracje i dochodzące z nich nieziemskie zapachy, kolejni sympatyczni Sycylijczycy. Kolejne wspomnienia, których nikt nie zabierze. Dla odkrywania takich miejsc, których nie ma w przewodnikach, a które zachwycają od pierwszej chwili, wciągając nas w swój klimat i odkrywając przed nami swoje tajemnice, warto podróżować i warto szukać. Jeśli będziecie w tamtych stronach, koniecznie odwiedźcie to miasteczko. Zobaczcie znajdujące się nad samym morzem stare zamczysko, do którego bardziej niż do wszystkich innych pasuje włoskie "castello", przejdźcie się nabrzeżem i zjedzcie pizzę patrząc na morze, wdrapcie się na skałki, zobaczcie jak pięknie oświetlone jest nocą nabrzeże, zjedzcie lody spacerując kamiennymi uliczkami, kupcie świeżą rybę na nadmorskim targu, wykłócając się z rybakami i dajcie się zauroczyć temu miejscu.














Dziennik pokładowy - dzień szósty - Palermo



W piątek przed południem, uciekając przed deszczem dotarliśmy do Palermo. Po dopłynięciu do portu tak się rozpadało, że zmuszeni i byliśmy przełożyć na później nasz spacer, zdążyliśmy jedynie zrobić zakupy a później czekaliśmy na jachcie aż wreszcie przestanie padać. Okazało się jednak, że niewiele straciliśmy, bowiem Palermo z pewnością nie okazało się miastem, które nas urzekło. Zatłoczone, dość brudne i zakorkowane. Wprawdzie znajduje się tam sporo interesujących i ładnych zabytków, ale błądzenie nieciekawymi uliczkami, na których człowiek tylko czeka aż go okradną, odbiera mu calą przyjemność ze zwiedzania. Większe ulice zakorkowane są przez trąbiące nieustannie na wszystko i na wszystkich samochody. Panuje generalnie wielki chaos. Na dodatek nie znaleźliśmy przez cały dzień żadnej interesujacej restauracji.

Wieczorem głodni szukaliśmy przynajmniej jakiejś pizzy albo sklepu z pieczywem, żeby nie musieć jeść na łajbie chińskiej zupki. Kiedy zrezygnowani postanowiliśmy sprawdzić ostatnią już tego dnia uliczkę, wyrosła przed nami restauracja, która pękała w szwach od gości, i to nie gości - turystów, tylko gości - miejscowych. Przez lokalem ustawiła się już długa kolejka czekających na stolik a my wiedzieliśmy, że siłą nikt nas stamtąd nie odciągnie. Odczekaliśmy swoje, dostaliśmy stolik, który kelner przykrył papierowym jednorazowym obrusem z nadrukowanym menu! Papierowym obrusem!. Z całego menu, które okazało się być w języku włoskim, zrozumiałam tylko krewetki, kalmary i pomidory. Pozostało nam więc strzelanie na chybił trafił. Wszystkie strzały były w dziesiątkę, no może poza kalmarem, który nie trafił w moje gusta ale to nie z winy kucharza, po prostu za nim nie przepadam, za to nadzienie jakim był wypełniony - rewelacja. Krewetki były tak pyszne, że mogłabym je chyba zjeść razem z pancerzykami, a makaronu z pesto i owocami morza zjadłam cały talerz mimo, że zamówił go sobie Artur.

Jeśli przed tą wizytą wydawało mi się, że wiem coś o włoskiej kuchni, bo byłam  dużym błędzie. Ja tylko coś przeczuwałam. Z ręką na sercu stwierdzam, że to najlepsza restauracja, w jakiej byłam, nie tylko ze względu na pyszne potrawy, ale też na klimat w nim panujący. Czuliśmy się tam, jakbyśmy wpadli na obiad do znajomych. Nie przeszkadzało nam, że kelnerzy zajmowali się chętniej całowaniem klientek po rękach, tudzież szeptaniem im na ucho niemoralnych propozycji, zamiast odbieraniem zamówień, bo byli przy tym tak uroczy i sympatyczni, że w ogóle nie miało to znaczenia. Zresztą ludzi było mnóstwo więc na zamówienie trzeba było trochę poczekać, ale warto było, wierzcie mi. Nie miało znaczenia, kiedy kelner z rozbrajającym uśmiechem przyznał, że zapomniał o naszym deserze, który w międzyczasie się skończył. "Casatella finito?". Dostaliśmy za to canolli, na które też zresztą musieliśmy swoje odczekać a które było, równie pyszne jak reszta. Ta prowadzona od 1944 roku restauracja Ferro Cavallo to esencja włoskiego gotowania i włoskiego temperamentu. Ta kolacja uratowała nam cały dzień i honor Palermo. Mogłabym wrócić do tego okropnego miasta tylko i wyłącznie ze względu na Ferro Cavallo. I wrócę. Na sto procent. Jeśli kiedykolwiek znajdziecie się w pobliżu - musicie tam zajrzeć. Wierzcie mi, nie będziecie żałować.