Montjuic

Motjuic, to miejsce, które naszym zdaniem, zasługuje na osobny post. Dojechać pod wzgórze można czerwoną linią na Placa D'Espanya. Gmach Muzeum Narodowego (Palau Nacional) robi naprawdę spore wrażenie swoją wielkością, także w dzień, bo poprzednim razem widzieliśmy go w nocy.  Szybko i sprawnie dotarliśmy na stadion, po drodze mijając odciśnięte ślady stóp znanych sportowców. Na stadionie można zwiedzić tylko z jeden sektor, z którego można podziwiać jego wielkość. Dla nas było to ważne miejsce z powodu piosenki, którą śpiewał tam Freddie Mercury. Jak się okazuje, nie odbyło się do jednak na samym stadionie, a przed Pałacem Narodowym.*

Do pokazów fontanny zostało nam naprawdę sporo czasu, na szczęście przezornie wzięliśmy ze sobą prowiant więc na placu przed stadionem zrobiliśmy sobie mini piknik. Później zdążyliśmy się zdrzemnąć w promieniach popołudniowego słońca i ruszyliśmy jeszcze raz na Castello de Montjuic, żeby zobaczyć zachód słońca. Jak łatwo się domyślić słońce nie zachodzi tu za morze ale za góry.
Kiedy zeszliśmy wreszcie do fontanny pokaz już trwał. Mało tego działały wszystkie fontanny przed muzeum, z których większość wcześniej była wyłączona, a jest ich tam naprawdę sporo. Olśniewające i oczywiście nic na ten temat nie pisze w przewodniku. Sama magiczna fontanna bardzo nam się podobała, mniej repertuar muzyczny, bowiem nie po to na tydzień wyrwałam się z przymusu słuchania szlagierów z wiodących prym komercyjnych stacji radiowych, żeby teraz oglądając grającą , tańczącą i  co tam jeszcze robiącą fontannę słuchać tego popowego chłamu. Jakby nie mogli na przykład puścić  jako podkładu chociażby Beatlesów albo Queenów! No ale to pewnie pod przeciętnego turystę ustawione. A przeciętność jest jak wiadomo, niestety, tylko przeciętna. Mimo wszystko był to jeden z najbardziej udanych dni w tym mieście. Wzgórze Montjuic ujęło nas swoim niepowtarzalnym klimatem. Będąc tam czuje się wyraźnie atmosferę tych wszystkich wydarzeń, w tym miejscu działa się historia i to się chłonie. Nie tylko fontanna jest tam magiczna. Zobaczcie sami. 


Z tym zniczem olimpijskim związana jest ciekawa historia. Początkowo miał go zapali niepełnosprawny sportowiec, wypuszczając z łuku zapaloną strzałę. Odezwały się podobno jednak głosy sprzeciwu i w obawie, że z powodu niepełnosprawności, może mu się to nie udać, w zniczu umieszczono mechanizm zapalający. sportowiec niestety rzeczywiście nie trafił, ale obyło się bez skandalu :)





















* Coś mi się od początku nie zgadzało w tej historii. Po jakimś czasie uprzytomniłam sobie, że Freddie zmarł w 1991 r., a Olimpiada przecież odbyła się dopiero w 1992 r. Piosenka została nagrana i wykonana dużo wcześniej, podczas ogłoszenia decyzji o organizacji Igrzysk w Barcelonie. Podczas otwarcia imprezy utwór wykonany został na żywo przez Montserrat Caballo z Głosem Mercury'ego z taśmy.

Barcelona - Wish my dream would never go away

Wstaliśmy później niż planowaliśmy i oczywiście spóźniliśmy się do Pawła, któremu czekanie na nas pod metrem zdążyło się znudzić i wrócił do domu. Generalnie wykazał w stosunku do nas sporo cierpliwości, ponieważ nie dość, że zmieniliśmy termin przyjazdu, to jeszcze  musiał dwa razy po nas wychodzić. Na szczęście okazał się bardzo sympatyczny, podobnie jak nasi współlokatorzy, których spotkaliśmy na miejscu. Zostawiliśmy bagaże i nie rozpakowując ich zbytnio ruszyliśmy w miasto. Plan był taki: Park Guell, plaża, magiczna fontanna. Do Parku Guell dostaliśmy się zieloną linią metra,wysiedliśmy na przystanku Vallcara, później prosto przed siebie i za oznakowanymi tabliczkami w lewo, trzeba wspiąć się pod stromą górę. Po chwili miłe zaskoczenie, schody ruchome jak na placu Hiszpańskim. Katalończycy, to jednak wygodni ludzie są… Sam park nie jest zbyt duży, i w gruncie rzeczy trochę nas rozczarował, podobnie jak Sagrada Familia. Sam w sobie park jest ładnym i pewnie klimatycznym miejscem, szkoda tylko, że tej atmosfery nie da się odczuć w morzu turystów jakie się tam znajduje. Jasne, że miło usiąść na najdłuższej ławce Bajkowej chatki wyglądającej jak z piernika, te nie można dokładnie zobaczyć ani sfotografować, bo kręci się koło niej mnóstw ludzi. Znaleźliśmy za to jedno trochę spokojniejsze miejsce, gdzieś z palmy na palm fruwały sobie zielone papużki, takie same spotkaliśmy zresztą dzień później w okolicach Barcelonety. Swoją drogą mój nienajlepszy wzrok dał o sobie znać, kiedy zamiast papudze robiłam zdjęcie gołębia, co zobaczyłam dopiero na powiększeniu. Na szczęście w porę się poprawiłam. Pospacerowaliśmy jeszcze trochę po parku, ale jakoś wszechobecne tłumy nas odstraszały, wspięliśmy się na punkt widokowy na wzgórzu, ale w porównaniu z wyższym Monjuic, panorama miasta nie zrobiła na nas już takiego wrażenia. Zeszliśmy więc z powrotem do metra a później prosto pojechaliśmy na plażę. Jak zwykle plażowaliśmy się na Bacelonecie, zaraz przy porcie, ponieważ tam było nam zwyczajnie najbliżej. Plaża dość zaludniona, bo blisko centrum, ale pozostałe nie były wcale luźniejsze. Szkoda nam było czasu żeby szukać wymarzonego miejsca do plażowania, a poza tym siły i energię woleliśmy zachować na chodzenie po mieście oraz zwiedzanie. Plaże w Hiszpanii są bardzo czyste i to nie tylko dlatego,że co noc przejeżdża po nich specjalna maszyna sprzątająca, nie widziałam tam nikogo, kto rzucał by papierosa w piasek albo nie posprzątał po sobie jakichś resztek. Zapewne takie przypadki też się zdarzają, bo inaczej nie byłoby co sprzątać, ale nie są one tak jak nagminne jak u nas. Tym samy plaże i nie tylko plaże, są tam o wiele czystsze. Pogoda było słoneczna, choć temperatura nie wróciła jeszcze do wartości z początku tygodnia, dzięki temu przyjemnie się zwiedzało a na plaży można było się wygrzać w słońcu i pobujać się na ciągle wysokich jeszcze falach. Koło 16 postanowiliśmy ruszyć dalej, chcieliśmy bowiem wrócić na Montjiuic i zdążyć zobaczyć stadion olimpijski, który miał być otwarty tylko do 18. Ale o tym później... :)



    Z parku Guella widać wzgórze Montjiuic i Pałac Narodowy.



    Papużki żyjące w parku na wolności



    Najdłuższa ławka na świecie. 152 m.

    W tle Sagrada Familia.
Parc Guell - trzeba przyznać, że fantazję to Gaudi miał...


Namiary do Pawła: pawel.barcelona@wp.pl
oferta: .Mieszkanie znajduje sie w spokojnej zielonej dzielnicy Nou Barris.Jest ono w pełni wyposażone, około 110m2,duży salon,dwie łazienki,dwa balkony,internet. Do wynajęcia są dwa pokoje dwuosobowe i jeden trzyosobowy.Cena wynosi,w zależności od miesiąca, od 12 do 20 euro za dobę od osoby.Przy dłuższych pobytach oferujemy zniżki
W odległości 50 metrów od mieszkania znajduje sie stacja metra Llucmajor, jest to żółta linia metra L4 która jedzie bezpośrednio do centrum i na plaże. Dojazd do centrum(placa Catalunya, La Rambla) to tylko 15 minut a na plaże to około 25-30minut(Barceloneta, Ciutadella Via Olimpica). W nocy autobusy nocne, N6 i N1.

Barcelona - The wind is a gentle breeze

Jesteśmy na wakacjach, a wakacje są od tego, żeby odpoczywać. Dziś pospaliśmy więc trochę dłużej, a na śniadanie kolejna przygoda z hiszpańskim jedzeniem - dość pikantne  kiełbaski chorizo (zakupy, poza pieczywem, robimy najczęściej w supermarkecie Dia, na ulicy Francesco Cambo, przy którym znajduje się targ, nie tak rozległy i jak Boqueria, ale można tam kupić równie pyszne pomarańcze. Najpierw ruszyliśmy   na plażę mimo że pogoda nie dopisywała. W Hiszpanii nie padało od dwóch miesięcy. Ale my chyba nawet w najcieplejszym kraju spotkalibyśmy deszcz. Dziś więc ciut chłodniej, 29 stopni  ale słonce skryło się za ciemnymi chmurami. Zbliżał się sztorm, może było już trochę wzburzone, więc, mimo iż z opalania nici, mogliśmy trochę poszaleć na większych niż zazwyczaj falach. Opiłam się litrami słonej wody, ale było fajnie. Chyba zasłużyłam na tytuł pierwszej łamagi na plaży bo prawie każda fala mnie przewracała, gdyby nie A. to pewnie wypłynęłabym na pełne morze :) Może powinnam jednak trochę przytyć? :P Kiedy zrobiło się chłodniej i zaczął padać deszcz, zostawiliśmy stroje w mieszkaniu, i mieliśmy iść  zwiedzać Sagrada Familia. Jednak nierozważnie położyliśmy się na chwilę na naszej antresoli i zasnęliśmy…. Bez stoperów! Jak szaleć to szaleć. Widocznie było nam to potrzebne i bardzo zresztą przyjemne przy takiej pogodzie. Zanim wstaliśmy przestało padać i mimo, że ciągle było pochmurnie to przynajmniej sucho. Bez wyrzutów sumienia pojechaliśmy więc do Sagrada Familia. Prawdę mówiąc ta wielka świątynia zrobiła na nas wrażenie trochę przerażające. To nie do końca nasza stylistyka jeśli chodzi o kościoły i o sztukę w ogóle. Za dużo, za różnorodnie, ja rozumiem secesja, modernizm i mieszanie stylów ale bez przesady. Skojarzyło mi się to  z wieżą Babel, choć oczywiście, wiedziałam  mniej więcej czego się spodziewać. Ja rozumiem zamysł autora, jego pragnienie, żeby to było kazanie w kamieniu, ale trochę trąci mi to jakąś pychą no i faktem jest, że ten tłum ludzi, który stoi w kolejce, stoi tam nie po to, żeby kontemplować sceny Biblijne, tylko dlatego, że to jest przecież Sagrada Familia i trzeba sobie zrobić tam zdjęcie, bo to jest bardzo sławny kościół, więc teraz będziemy pozować  zarzucając włosami i zwiewnymi sukniami, żeby potem było się czym pochwalić znajomym. Niemniej jednak swoją wielkością i rozmachem ten kościół wrażenie robi. Ale tylko tyle. Ja  poza tym rozmachem nie widzę w nim nic więcej. No przykro mi. Nawet się tego w kadrze nie da zmieścić. Na dodatek to jeden wielki plac budowy, która trwa, bagatelka, wg moich obliczeń... 130 lat. A potrwa jeszcze ok 14 lat!Ileż można budować jeden kościół i to w XXI wieku. Przebili nawet mojego proboszcza :)










Z Sagrada Familila poszliśmy pieszo na ulicę Passeig de Gracia, żeby zobaczyć słynny kwartał niezgody, na którym znajdują się trzy zupełnie kłócące się  ze sobą stylami budynki:  zaprojektowane przez trzech różnych secesyjnych architektów: Domenecha, Puiga i Battlo a jeszcze wcześniej Kamieniołom Gaudiego czyli Casa Mila, dom zbudowany bez żadnych kątów prostych. Mijając po drodze ekskluzywne sklepy drogich projektantów a wstępując po drodze do niestety tylko do Zary i Stradivariusa, wróciliśmy do mieszkania żeby się przebrać i pójść na kolację. Padło na Bar Katedra przy Via Laietena, który choć nazwa na to nie wskazuje okazał się bardzo przyjemnym miejscem na wieczorny posiłek. Na tyle eleganckim, że kelner przeprasza za to, że przynosi posiłek dla jednej tylko osoby a druga musi chwilkę poczekać i wzrokiem porozumiewa się z klientami, wiedząc kiedy jest potrzebny, więc nie trzeba go wołać ani prosić, żeby podszedł, a jednocześnie jest na tyle uprzejmy i sympatyczny, że doradzi, pomoże wytłumaczy, zrozumie chęć wypróbowana różnych smaków i widząc, że zamieniamy się co chwilę talerzami, deser przynosi nam z dwiema łyżeczkami a talerz stawia na środku.




















Pierwsze skojarzenie po słowach "kuchnia hiszpańska" to chyba dla większości paella, która atakuje w Barcelonie ze wszystkich stron, i którą, wydaje się, jedzą tam wszyscy bez przerwy, a która nam akurat najmniej smakowała, duszony  ryż z warzywami, niby smacznie ale jakoś bez rewelacji. Najlepszym rozwiązaniem w katalońskich restauracjach jest menu del Dia, czyli zgodnie ze zwyczajami miejscowych, kolacja pełną parą. Dla naszych żołądków, przyzwyczajonych do solidnych śniadań i lekkich kolacji, sposób odżywiania się Hiszpanów przewraca wszystko do góry nogami, ale raz można się pokusić o to by poczuć się jak rodowity Katalończyk biesiadujący cały wieczór. A taka przykładowa suta kolacja? Na przystawkę, bardzo hiszpańskie, spaghetti bolognese, jako główne danie grillowany łosoś z warzywami i czekoladą (!) a na deser kelner poradził nam wziąć tradycyjny cream de catalynya. Popijaliśmy to wszystko, rzecz jasna, sangrią.  Wszystko było rewelacyjne! I na dodatek kosztowało  30 euro.  Właściwie 25 bo resztę dorzuciliśmy w ramach napiwku, który o dziwo nie był doliczony do rachunku (dla mnie duży plus, bo wolę wynagrodzić kelnera a nie jego pracodawcę). Po kolacji chcieliśmy zrobić kolejne podejście do  fontanny ale rozpadało się na dobre więc wróciliśmy biegiem do mieszkania co chwilę zaczepiani przez Pakistańczyków, którzy nie wiadomo skąd zaopatrzeni byli nagle w spore ilości parasoli. Na szczęście mieliśmy blisko. Przed nami ostatnia noc u Radka, jutro przenosimy się do zarezerwowanego pokoju, który już nie jest niestety tak blisko centrum. A jest jeszcze tyle rzeczy o zobaczenia….


Piszę dla Was relację na żywo z Barcelony :)