Dziennik pokładowy: dzień drugi- Stromboli

Drugiego dnia udało nam się wreszcie dotrzeć na Stromboli, tym razem bez przygód, czytaj: sztormów. Znajdujący się na wyspie czynny wulkan ma 926 metrów wysokości n.p.m. (część znajdująca się pod wodą ma grubo ponad 2 km wysokości), więc widać go było już z daleka, długo płynęliśmy w jego kierunku, a on jakby w ogóle się do nas nie zbliżał. Jego czubek ciągle zasłonięty był przez białe chmury, choć reszta nieba była zupełnie czysta i błękitna. Mijaliśmy wyrastające z morza skały o fantazyjnych kształtach. Co jakiś czas obserwowaliśmy wydobywające się z kraterów czarne chmury pyłu wulkanicznego. W planach mieliśmy wieczorną wędrówkę na czubek wulkanu i noc na kotwicy. Miasteczko na wyspie zachwyciło mnie totalnie. Białe zabudowania wąskich uliczek, urocze domeczki, wyglądające jak kostki cukru ozdabiane na niebiesko, w orientalne wzory. Mieszkańcy jeżdżący na wszechobecnych wespach, przewożąc przy okazji pod nogami swoich czworonogów, mnóstwo restauracji, z których wydobywały się obłędne zapachy. Najpierw poszliśmy poszukać jakiegoś biura organizującego wycieczki w górę, na szczyt nie można bowiem wchodzić na własną rękę a jedynie z licencjonowanym przewodnikiem. 






Większość naszej grupy postanowiła później popłynąć na łódkę, żeby zabrać jakieś dodatkowe rzeczy, ja wolałam natomiast zostać i powłóczyć się po tych niezwykłych, pnących się w górę uliczkach. Dzięki temu zawarłam znajomość z przesympatycznych Włochem, który umilał mi oczekiwanie opowiadając o wyspie. Miło się gawędziło, ale mój żołądek wysyłał coraz wyraźniejsze sygnały, że chce jeść. Kiedy wreszcie zjawił się A., pożegnaliśmy się z naszym znajomym pytając go jednocześnie, o jakąś restaurację godną polecenia, na co odparł z rozbrajającą szczerością, i zresztą zgodnie z prawdą, że gdziekolwiek byśmy nie poszli, wszędzie zjemy coś dobrego, bo tutejsza kuchnia jest po prostu najlepsza na świecie. Oczywista oczywistość, nie sposób się nie zgodzić. Wysłał nas jednak do restauracji obok, której znajomy kucharz akurat wracał skuterem ze sjesty i krzyknął mu, że ma nas zabrać na pyszne spaghetti. I rzeczywiście było to najlepsze spaghetti pomodoro, jakie jadłam. Włoska kuchnia ze szczególnym uwzględnieniem sycylijskiej jak dla mnie nie ma sobie równych, dzięki swojej prostocie, lekkości, dojrzewającym na słońcu warzywom i świeżutkim owocom morza. Mieliśmy się o tym przekonać jeszcze niejednokrotnie podczas wyjazdu. Jedzenie i wino sprawiło, że absolutnie szczęśliwi stawiliśmy się na miejscu zbiórki, wypożyczając wcześniej buty trekingowe i ruszyliśmy w górę. Wędrówka trwała około trzy godziny, więc kiedy dotarliśmy na szczyt było już po zmroku. Miałam nadzieję, że uda nam się zobaczyć jakąś erupcję. Chociaż jedną... I miałam nadzieję, że zdążę zrobić zdjęcie. Pod koniec wędrówki musieliśmy też założyć kaski, na wszelki wypadek. Wulkan Stromboli posiada 5 kraterów, z których wówczas czynne były trzy. Ich aktywność lub jej brak nie zależy zupełnie od niczego, czasem wybuchy są częstsze czasem prawie zanikają. Wycieczki odbywają się głównie w nocy, ponieważ wtedy efekt jest najbardziej spektakularny. Ku naszemu zachwytowi okazało się, żę kratery wybuchają co parę minut, wokół unosił się zapach siarki. Mieliśmy więc przed sobą fantastyczny spektakl, który mimo zimna oglądaliśmy z zapartym tchem i na długo pozostanie w naszej pamięci. Kolejne marzenie zostało spełnione. To było fantastyczne przeżycie, mimo, że później czekała nas jeszcze wędrówka w dół, a właściwie zjeżdżanie, gdyż ścieżka którą schodziliśmy była pokryta bardzo grubą warstwą pyłu wulkanicznego, tak więc schodzenie przypominało zbieganie po wydmach a w trekingowych butach zbierało się nam coraz więcej pyłu. Białe skarpetki po zejściu nadawały się tylko do wyrzucenia. Buty można oczywiście zabrać z domu, swoje, jednak nie polecam takiego rozwiązania, bo pył wulkaniczny o którym już wspomniałam, zostawi na nich trwały ślad. Szkoda dobrych butów a wypożyczenie kosztuje około 5-6 euro.
Po takim wysiłku zasługiwaliśmy na nagrodę, zmęczeni doczołgaliśmy się więc do pobliskiej pizzerii na pyszną margheritę. Przygotował nam ją włoski kucharz, który jak się okazało ma mieszkanie na... krakowskim Kazimierzu, przez co lepiej niż po angielsku mówił właśnie po polsku. Po raz kolejny okazało się, że najprostsze dania są najlepsze. To był najsmaczniejsza margherita jaką jadłam. Na samo wspomnienie robi mi się miło na żołądku :) gdybym miała pomieszkać tam trochę dłużej, odbiłoby się to na mojej wadze bardzo niekorzystnie. Po tym dniu ledwo dowlekliśmy się do naszych kajut.




2 komentarze

To miasteczko w oddali, na tle zielonych gór jest przepiękne. A wulkan! W nocy to na prawdę musi być niesamowite widowisko :)

Reply

Piękne zdjęcia. A wrażenia.. wow zazdroszczę :)
Ja też jestem ogromną fanką wąskich, urokliwych uliczek :)

Reply

Prześlij komentarz