Dziennik pokładowy - dzień pierwszy - Rzym, Milazzo,Salina



Dziennik pokładowy zaczyna się wprawdzie od dnia pierwszego, ale nasza przygoda zaczęła się nieco wcześniej, kiedy to w Bielsku-Białej wsiedliśmy w kilkuosobowego busa, by z nowo poznanymi towarzyszami podróży, ruszyć w kierunku Włoch. Droga czekała nas daleka. Po drodze zrobiliśmy jeszcze zakupy, coby nie zaczynać we Włoszech rejsu od poszukiwania supermarketu. Dla jednych to oczywiste, dla niektórych, którzy, jak my do tej pory, wakacje spędzali na totalnym luzie i uskuteczniając totalną wolność, niekoniecznie. Ale podczas rejsu jeść coś trzeba, a na morzu niestety nie ma żadnych sklepów.
Po kilkunastu godzinach jazdy, wczesnym rankiem dotarliśmy do Rzymu zalanego deszczem... Zdążyliśmy zobaczyć tylko Fontanne di Trevi, do której oczywiście wrzuciliśmy po pieniążku i Schody Hiszpańskie, i to poruszając się metrem, żeby za bardzo nie zmoknąć. Spojrzeliśmy też z oddali na Watykan i trzeba nam było wracać na dworzec, gdzie czekał na nas dość obskurny pociąg do Milazzo i 8 godzin jazdy, na szczęście urozmaiconej ładnymi widokami na morze i pierwszego z nim spotkania w postaci promu, który przetransportował nasz pociąg na wyspę. Po około 30 godzinach od wyjazdu z Polski dotarliśmy wreszcie do Milazzo, gdzie zacumowany był nasz jacht. Przyznam szczerze, że wyobrażałam go sobie jako ciut większy, tak samo jak naszą kajutę na dziobie, która i tak chyba z wszystkich była największa, a i tak po umieszczeniu w niej bagaży zostawało ledwo miejsca na to, żeby się położyć. Trochę poczułam się jak w klatce, na dodatek czułam każde poruszenie się łajby na wodzie. Strach było pomyśleć co będzie dalej. Ale dalej było tylko lepiej. Zmęczeni podróżą zasnęliśmy wszyscy bardzo szybko.



Następnego dnia rano po śniadaniu (jeśli jesteście na Sycylii i marzy Wam się świeże pieczywo na śniadanie, nie ruszajcie do sklepu przed 8.30, nie liczcie, że komuś będzie chciało się wstać skoro świt, żeby napiec wam świeżutkich panini, w niedzielę najlepiej w ogóle na nic nie liczcie  :) wypłynęliśmy w stronę wyspy Stromboli, którą tworzy czynny wulkan. Wszystko zapowiadało się pięknie, pogoda była rewelacyjna. Zaczęło nawet wiać więc mogliśmy postawić żagle i zacząć zabawę. Po chwili niebo zaczęło się zasnuwać delikatnymi chmurami, które wkrótce pokryły wszystko. Wiatr się nasilał ale nadal wydawało nam się, że jest super. Dopiero kiedy kapitan kazał damskiej części załogi zejść pod pokład, pomyślałam, że chyba nie wszystko jest tak do końca w porządku. W kajucie oczywiście bujało dwa razy mocniej, tak, że pozostawało mi tylko leżeć i czekać na koniec. Nie mój koniec, tylko koniec sztormu, rzecz jasna. Koniec ten rzecz jasna nie nadchodził, więc tak leżałam z tabletkami lokomotiv w jednej ręce i z workiem (na wszelki wypadek) w ręce drugiej. Na szczęście mój żołądek okazał się wyjątkowo dzielny i worek tez towarzyszył mi jeszcze  następnych sztormach, choć przez te kilka godzin pocieszałam się, powtarzając sobie, że to na pewno pierwsza i ostatnia taka akcja. Burza zmusiła nas jednak do zmiany kierunku i schronienia się na wyspie Salina, gdzie przywitała nas najdroższa z wszystkich odwiedzonych przez nas marina (60 euro za noc po sezonie, jakby nie było) i wąskie, urokliwe uliczki, zabudową w pastelowych kolorach. Pierwszy kontakt z wyspami Liparyjskimi. Miasteczko bardzo ładne, kiedy więc nasze żołądki się uspokoiły na tyle, żeby zjeść obiad, ruszyliśmy na wieczorny spacer. Mimo ciemności i tak miasteczko zrobiło na nas świetne wrażenie i odczuć można było środziemnomorski, włoski klimat. Górują nad nią dwa wzniesienia, wulkaniczne, przez co wyspa ma kształt siodła. I wszędzie koty, gdzie się człowiek nie obejrzał, zewsząd zerkały na niego jakieś świecące w ciemności oczy. Wszędzie wokół pachniały zioła i drzewka cytrynowe. W oddali szumiało morze a wszyscy powtarzali, że nic gorszego niż wspomniany sztorm, nie może nas spotkać. Życie pokazało jednak, że może być inaczej... ;)


Prześlij komentarz