Z Sagrada Familila poszliśmy pieszo na ulicę Passeig de Gracia, żeby zobaczyć słynny kwartał niezgody, na którym znajdują się trzy zupełnie kłócące się ze sobą stylami budynki: zaprojektowane przez trzech różnych secesyjnych architektów: Domenecha, Puiga i Battlo a jeszcze wcześniej Kamieniołom Gaudiego czyli Casa Mila, dom zbudowany bez żadnych kątów prostych. Mijając po drodze ekskluzywne sklepy drogich projektantów a wstępując po drodze do niestety tylko do Zary i Stradivariusa, wróciliśmy do mieszkania żeby się przebrać i pójść na kolację. Padło na Bar Katedra przy Via Laietena, który choć nazwa na to nie wskazuje okazał się bardzo przyjemnym miejscem na wieczorny posiłek. Na tyle eleganckim, że kelner przeprasza za to, że przynosi posiłek dla jednej tylko osoby a druga musi chwilkę poczekać i wzrokiem porozumiewa się z klientami, wiedząc kiedy jest potrzebny, więc nie trzeba go wołać ani prosić, żeby podszedł, a jednocześnie jest na tyle uprzejmy i sympatyczny, że doradzi, pomoże wytłumaczy, zrozumie chęć wypróbowana różnych smaków i widząc, że zamieniamy się co chwilę talerzami, deser przynosi nam z dwiema łyżeczkami a talerz stawia na środku.
Pierwsze skojarzenie po słowach "kuchnia hiszpańska" to chyba dla większości paella, która atakuje w Barcelonie ze wszystkich stron, i którą, wydaje się, jedzą tam wszyscy bez przerwy, a która nam akurat najmniej smakowała, duszony ryż z warzywami, niby smacznie ale jakoś bez rewelacji. Najlepszym rozwiązaniem w katalońskich restauracjach jest menu del Dia, czyli zgodnie ze zwyczajami miejscowych, kolacja pełną parą. Dla naszych żołądków, przyzwyczajonych do solidnych śniadań i lekkich kolacji, sposób odżywiania się Hiszpanów przewraca wszystko do góry nogami, ale raz można się pokusić o to by poczuć się jak rodowity Katalończyk biesiadujący cały wieczór. A taka przykładowa suta kolacja? Na przystawkę, bardzo hiszpańskie, spaghetti bolognese, jako główne danie grillowany łosoś z warzywami i czekoladą (!) a na deser kelner poradził nam wziąć tradycyjny cream de catalynya. Popijaliśmy to wszystko, rzecz jasna, sangrią. Wszystko było rewelacyjne! I na dodatek kosztowało 30 euro. Właściwie 25 bo resztę dorzuciliśmy w ramach napiwku, który o dziwo nie był doliczony do rachunku (dla mnie duży plus, bo wolę wynagrodzić kelnera a nie jego pracodawcę). Po kolacji chcieliśmy zrobić kolejne podejście do fontanny ale rozpadało się na dobre więc wróciliśmy biegiem do mieszkania co chwilę zaczepiani przez Pakistańczyków, którzy nie wiadomo skąd zaopatrzeni byli nagle w spore ilości parasoli. Na szczęście mieliśmy blisko. Przed nami ostatnia noc u Radka, jutro przenosimy się do zarezerwowanego pokoju, który już nie jest niestety tak blisko centrum. A jest jeszcze tyle rzeczy o zobaczenia….
Piszę dla Was relację na żywo z Barcelony :)
Prześlij komentarz