Barcelona - The wind is a gentle breeze

Jesteśmy na wakacjach, a wakacje są od tego, żeby odpoczywać. Dziś pospaliśmy więc trochę dłużej, a na śniadanie kolejna przygoda z hiszpańskim jedzeniem - dość pikantne  kiełbaski chorizo (zakupy, poza pieczywem, robimy najczęściej w supermarkecie Dia, na ulicy Francesco Cambo, przy którym znajduje się targ, nie tak rozległy i jak Boqueria, ale można tam kupić równie pyszne pomarańcze. Najpierw ruszyliśmy   na plażę mimo że pogoda nie dopisywała. W Hiszpanii nie padało od dwóch miesięcy. Ale my chyba nawet w najcieplejszym kraju spotkalibyśmy deszcz. Dziś więc ciut chłodniej, 29 stopni  ale słonce skryło się za ciemnymi chmurami. Zbliżał się sztorm, może było już trochę wzburzone, więc, mimo iż z opalania nici, mogliśmy trochę poszaleć na większych niż zazwyczaj falach. Opiłam się litrami słonej wody, ale było fajnie. Chyba zasłużyłam na tytuł pierwszej łamagi na plaży bo prawie każda fala mnie przewracała, gdyby nie A. to pewnie wypłynęłabym na pełne morze :) Może powinnam jednak trochę przytyć? :P Kiedy zrobiło się chłodniej i zaczął padać deszcz, zostawiliśmy stroje w mieszkaniu, i mieliśmy iść  zwiedzać Sagrada Familia. Jednak nierozważnie położyliśmy się na chwilę na naszej antresoli i zasnęliśmy…. Bez stoperów! Jak szaleć to szaleć. Widocznie było nam to potrzebne i bardzo zresztą przyjemne przy takiej pogodzie. Zanim wstaliśmy przestało padać i mimo, że ciągle było pochmurnie to przynajmniej sucho. Bez wyrzutów sumienia pojechaliśmy więc do Sagrada Familia. Prawdę mówiąc ta wielka świątynia zrobiła na nas wrażenie trochę przerażające. To nie do końca nasza stylistyka jeśli chodzi o kościoły i o sztukę w ogóle. Za dużo, za różnorodnie, ja rozumiem secesja, modernizm i mieszanie stylów ale bez przesady. Skojarzyło mi się to  z wieżą Babel, choć oczywiście, wiedziałam  mniej więcej czego się spodziewać. Ja rozumiem zamysł autora, jego pragnienie, żeby to było kazanie w kamieniu, ale trochę trąci mi to jakąś pychą no i faktem jest, że ten tłum ludzi, który stoi w kolejce, stoi tam nie po to, żeby kontemplować sceny Biblijne, tylko dlatego, że to jest przecież Sagrada Familia i trzeba sobie zrobić tam zdjęcie, bo to jest bardzo sławny kościół, więc teraz będziemy pozować  zarzucając włosami i zwiewnymi sukniami, żeby potem było się czym pochwalić znajomym. Niemniej jednak swoją wielkością i rozmachem ten kościół wrażenie robi. Ale tylko tyle. Ja  poza tym rozmachem nie widzę w nim nic więcej. No przykro mi. Nawet się tego w kadrze nie da zmieścić. Na dodatek to jeden wielki plac budowy, która trwa, bagatelka, wg moich obliczeń... 130 lat. A potrwa jeszcze ok 14 lat!Ileż można budować jeden kościół i to w XXI wieku. Przebili nawet mojego proboszcza :)










Z Sagrada Familila poszliśmy pieszo na ulicę Passeig de Gracia, żeby zobaczyć słynny kwartał niezgody, na którym znajdują się trzy zupełnie kłócące się  ze sobą stylami budynki:  zaprojektowane przez trzech różnych secesyjnych architektów: Domenecha, Puiga i Battlo a jeszcze wcześniej Kamieniołom Gaudiego czyli Casa Mila, dom zbudowany bez żadnych kątów prostych. Mijając po drodze ekskluzywne sklepy drogich projektantów a wstępując po drodze do niestety tylko do Zary i Stradivariusa, wróciliśmy do mieszkania żeby się przebrać i pójść na kolację. Padło na Bar Katedra przy Via Laietena, który choć nazwa na to nie wskazuje okazał się bardzo przyjemnym miejscem na wieczorny posiłek. Na tyle eleganckim, że kelner przeprasza za to, że przynosi posiłek dla jednej tylko osoby a druga musi chwilkę poczekać i wzrokiem porozumiewa się z klientami, wiedząc kiedy jest potrzebny, więc nie trzeba go wołać ani prosić, żeby podszedł, a jednocześnie jest na tyle uprzejmy i sympatyczny, że doradzi, pomoże wytłumaczy, zrozumie chęć wypróbowana różnych smaków i widząc, że zamieniamy się co chwilę talerzami, deser przynosi nam z dwiema łyżeczkami a talerz stawia na środku.




















Pierwsze skojarzenie po słowach "kuchnia hiszpańska" to chyba dla większości paella, która atakuje w Barcelonie ze wszystkich stron, i którą, wydaje się, jedzą tam wszyscy bez przerwy, a która nam akurat najmniej smakowała, duszony  ryż z warzywami, niby smacznie ale jakoś bez rewelacji. Najlepszym rozwiązaniem w katalońskich restauracjach jest menu del Dia, czyli zgodnie ze zwyczajami miejscowych, kolacja pełną parą. Dla naszych żołądków, przyzwyczajonych do solidnych śniadań i lekkich kolacji, sposób odżywiania się Hiszpanów przewraca wszystko do góry nogami, ale raz można się pokusić o to by poczuć się jak rodowity Katalończyk biesiadujący cały wieczór. A taka przykładowa suta kolacja? Na przystawkę, bardzo hiszpańskie, spaghetti bolognese, jako główne danie grillowany łosoś z warzywami i czekoladą (!) a na deser kelner poradził nam wziąć tradycyjny cream de catalynya. Popijaliśmy to wszystko, rzecz jasna, sangrią.  Wszystko było rewelacyjne! I na dodatek kosztowało  30 euro.  Właściwie 25 bo resztę dorzuciliśmy w ramach napiwku, który o dziwo nie był doliczony do rachunku (dla mnie duży plus, bo wolę wynagrodzić kelnera a nie jego pracodawcę). Po kolacji chcieliśmy zrobić kolejne podejście do  fontanny ale rozpadało się na dobre więc wróciliśmy biegiem do mieszkania co chwilę zaczepiani przez Pakistańczyków, którzy nie wiadomo skąd zaopatrzeni byli nagle w spore ilości parasoli. Na szczęście mieliśmy blisko. Przed nami ostatnia noc u Radka, jutro przenosimy się do zarezerwowanego pokoju, który już nie jest niestety tak blisko centrum. A jest jeszcze tyle rzeczy o zobaczenia….


Piszę dla Was relację na żywo z Barcelony :)

Prześlij komentarz