Dziennik pokładowy - dzień szósty - Palermo



W piątek przed południem, uciekając przed deszczem dotarliśmy do Palermo. Po dopłynięciu do portu tak się rozpadało, że zmuszeni i byliśmy przełożyć na później nasz spacer, zdążyliśmy jedynie zrobić zakupy a później czekaliśmy na jachcie aż wreszcie przestanie padać. Okazało się jednak, że niewiele straciliśmy, bowiem Palermo z pewnością nie okazało się miastem, które nas urzekło. Zatłoczone, dość brudne i zakorkowane. Wprawdzie znajduje się tam sporo interesujących i ładnych zabytków, ale błądzenie nieciekawymi uliczkami, na których człowiek tylko czeka aż go okradną, odbiera mu calą przyjemność ze zwiedzania. Większe ulice zakorkowane są przez trąbiące nieustannie na wszystko i na wszystkich samochody. Panuje generalnie wielki chaos. Na dodatek nie znaleźliśmy przez cały dzień żadnej interesujacej restauracji.

Wieczorem głodni szukaliśmy przynajmniej jakiejś pizzy albo sklepu z pieczywem, żeby nie musieć jeść na łajbie chińskiej zupki. Kiedy zrezygnowani postanowiliśmy sprawdzić ostatnią już tego dnia uliczkę, wyrosła przed nami restauracja, która pękała w szwach od gości, i to nie gości - turystów, tylko gości - miejscowych. Przez lokalem ustawiła się już długa kolejka czekających na stolik a my wiedzieliśmy, że siłą nikt nas stamtąd nie odciągnie. Odczekaliśmy swoje, dostaliśmy stolik, który kelner przykrył papierowym jednorazowym obrusem z nadrukowanym menu! Papierowym obrusem!. Z całego menu, które okazało się być w języku włoskim, zrozumiałam tylko krewetki, kalmary i pomidory. Pozostało nam więc strzelanie na chybił trafił. Wszystkie strzały były w dziesiątkę, no może poza kalmarem, który nie trafił w moje gusta ale to nie z winy kucharza, po prostu za nim nie przepadam, za to nadzienie jakim był wypełniony - rewelacja. Krewetki były tak pyszne, że mogłabym je chyba zjeść razem z pancerzykami, a makaronu z pesto i owocami morza zjadłam cały talerz mimo, że zamówił go sobie Artur.

Jeśli przed tą wizytą wydawało mi się, że wiem coś o włoskiej kuchni, bo byłam  dużym błędzie. Ja tylko coś przeczuwałam. Z ręką na sercu stwierdzam, że to najlepsza restauracja, w jakiej byłam, nie tylko ze względu na pyszne potrawy, ale też na klimat w nim panujący. Czuliśmy się tam, jakbyśmy wpadli na obiad do znajomych. Nie przeszkadzało nam, że kelnerzy zajmowali się chętniej całowaniem klientek po rękach, tudzież szeptaniem im na ucho niemoralnych propozycji, zamiast odbieraniem zamówień, bo byli przy tym tak uroczy i sympatyczni, że w ogóle nie miało to znaczenia. Zresztą ludzi było mnóstwo więc na zamówienie trzeba było trochę poczekać, ale warto było, wierzcie mi. Nie miało znaczenia, kiedy kelner z rozbrajającym uśmiechem przyznał, że zapomniał o naszym deserze, który w międzyczasie się skończył. "Casatella finito?". Dostaliśmy za to canolli, na które też zresztą musieliśmy swoje odczekać a które było, równie pyszne jak reszta. Ta prowadzona od 1944 roku restauracja Ferro Cavallo to esencja włoskiego gotowania i włoskiego temperamentu. Ta kolacja uratowała nam cały dzień i honor Palermo. Mogłabym wrócić do tego okropnego miasta tylko i wyłącznie ze względu na Ferro Cavallo. I wrócę. Na sto procent. Jeśli kiedykolwiek znajdziecie się w pobliżu - musicie tam zajrzeć. Wierzcie mi, nie będziecie żałować.
















2 komentarze

mam wrażenie, że wszyscy włoscy kelnerzy są tacy, jacyś... kiedy ja miałam okazję z dwoma koleżankami stołować się we włoskiej knajpie, jeden z kelnerów zaczął masować (!) jedną z koleżanek.. a jak skonczył tylko ię uśmiechnął i ulotnił..
hm, wtf?? :P

Reply

Prześlij komentarz