Dziennik pokładowy - dzień piąty - Porticello


Rano ruszyliśmy na poszukiwania świeżego pieczywa. O ile znalezienie panificio, czyli piekarni nie sprawiło nam problemu, o tyle okazało się po raz kolejny, ze Włosi spać lubią długo i na pieczywo  trzeba czekać. Na szczęście były już świeżutkie croissanty, dzięki czemu oczekiwanie upływało nam bardzo przyjemnie - na obżeraniu się nimi. Z pewnym żalem opuszczaliśmy Cefalu, które bardzo przypadło nam do gustu, jeśli byliście kiedyś w Barcelonie i odwiedziliście dzielnicę Barri Gotic, możecie sobie  w przybliżeniu wyobrazić klimat Cefalu. Jako, że zaczęło porządnie wiać postanowiliśmy z tego skorzystać i dopłynąć jak najbliżej Palermo, tak żeby następnego dnia jak najmniej czasu stracić na dopłynięcie do miasta a jak najwięcej mieć go na zwiedzanie. Płynęliśmy prawie cały dzień, większość na żaglach, a to nie zdarzało się aż tak znowu często. Pod wieczór dopłynęliśmy do miasteczka o nazwie Porticello. Miejsce zupełnie nie turystyczne, trochę jakby zapomniane przez resztę świata. Ot zwyczajna wioska rybacka. Miało jednak swój klimat. Fajnie było zobaczyć zwykłe, sycylijskie miasteczko, w którym większość mężczyzn pracuje przy połowie ryb. Port rybacki wręcz pękał w szwach od kutrów i łodzi. Nie mieliśmy co marzyć o wejściu do niego. Łódka na łódce. Zakotwiczyliśmy więc naszą łódź i na niezawodnym pontonie popłynęliśmy w miasto. A tam zwyczajny wieczór. Mężczyźni grali w karty przed knajpkami z winem, lub dyskutowali gestykulując energicznie. Kobiet jakoś nie było widać, pewnie gotowały w domach wielkie gary sosu pomidorowego do spaghetti, albo w głębi  wyspy siedziały przed domem, jak za dawnych czasów? Trafiliśmy też chyba na jakieś święto lub odpust bo w centrum rozstawiły się karuzele i stragany ze słodyczami. Mieliśmy więc frajdę próbując rożnych nowych smaków. Wypiliśmy pyszne espresso, spacerowaliśmy dumnie dzierżąc w dłoniach jabłka w czekoladzie na patyku, jedliśmy mega słodkie orzechy w miodzie, i próbowaliśmy jeszcze ciepłych kasztanów z papierowej torebki. Fajnie było odkryć to miejsce, mimo, że trafiliśmy tam praktycznie przez przypadek. Było jakieś takie prawdziwe, nieodkryte i zwyczajne w dobrym tego słowa znaczeniu.

nasza taksówka z łajby na brzeg


1 komentarze:

Takie zwykłe miasteczka, zupełnie nie turystyczne mają ten prawdziwy klimat :)
pamiętam jak będąc w Grecji mieliśmy jedno takie miasto - Pyrgos, do którego jeździliśmy na caffe frape :)

Reply

Prześlij komentarz