Londyn


Londyn to miasto, w którym jeszcze niedawno Polaków mieszkało... ok... no właśnie trudno stwierdzić jednoznacznie ilu. Rożne źródła podają sprzeczne informacje, ale jedno jest pewne - było ich sporo. Zresztą nadal jest. Ale skoro tylko zrobiło się trochę luźniej, i my postanowiliśmy wyruszyć na podbój wysp. Wprawdzie nie za pieniędzmi ani pracą, choć parę osób, którym powiedzieliśmy skąd jesteśmy, zakładało od razu, że przyjechaliśmy looking for a job. Swoją drogą, byli to zawsze inni imigranci. Przyganiał kocioł garnkowi  :) Rodowici Anglicy, których z kilometra można rozpoznać po cudownym akcencie (oni naprawdę jakieś gule mają w gardle, czy to ta flegma? :P), byli zawsze przemili i sympatyczni. Ale po kolei.

Lot.

Pewnie wszyscy już słyszeli o krokach jakie poczyniły szacowne linie lotnicze wizzair, wprowadzając nowe zasady dotyczące bagażu podręcznego, i robiąc przy okazji w konia, klientów, którzy kupili bilety przed ich wprowadzeniem. Uznaliśmy, że spakować sie na 5 dni do szkolnego plecaka (bo taki jest nowy bagaż podręczny) to mission impossible, i już dla świętego spokoju dopłacimy do normalnego. Na lotnisku okazało się oczywiście, że cały ten cyrk to wielka ściema i nikt nawet nie sprawdzał jaki mamy plecak, a nawet gdybyśmy chcieli do niego dopłacić, to nie było komu. Za to sporo ludzi pojawiło się na lotnisku z plecaczkami, więc linie lotnicze swój cel osiągnęły. Zresztą teraz to i tak nieważne, bo wspomniane zasady od paru dni obowiązują już na wszystkich trasach i teraz pewnie nie da się ich ominąć. Lot minął spokojnie, z pilotem, który dziwacznym akcentem informował nas, że na miejscu będziemy "o godzina osiem pietnacie ciasiu polski i siedem pietnacie ciasu angielski". Na szczęście jego umiejętności pilota były co nieco lepsze niż lingwistyczne (jak ja się w ogóle śmiem się śmiać z czyichś lingwistycznych zdolności, ja kompletne dno w tym temacie), choć i co do tych pierwszych miałam przez chwilę wątpliwości, kiedy przy lądowaniu mocno szarpnęło nas w bok a później trochę trwało zanim zaczęliśmy hamować. Na szczęście zatrzymaliśmy się zanim zdążyłam się tym niepokojem porządniej zaciągnąć, i zanim z poprzedniego wyjazdu przypomniałam sobie, że w samolotach czasem psują się właśnie hamulce. Zresztą w samolotach wizzaira, zwykle jest coś popsute, na szczęście zwykle jest to tylko stolik albo fotel (z reguły nasz stolik albo fotel :).



Dojazd.

Lotnisko Luton, jak wiele lotnisk, gdzie można tanio dolecieć, jest niestety spory kawał drogi od miejsca docelowego. Z Luton do centrum Londynu jedzie się ok godziny. Najlepiej, czytaj: najtaniej z EasyBusem. Bilety przy odrobinie szczęścia można wyszperać już za dwa funty TUTAJ

Hotel.

Na początku hostel, bo to nudne i będę szybko mieć z głowy, a kto niezainteresowani mogą łatwo ominąć. Hostel  Abercorn House, na Hammersmith, przy ulica Bute Gardens link
Znalezienie w londynie za nierujnującą budżetu kwotę, to zadanie niemal dla Malanowskiego, na szczęście A. znowu się popisał swoją nadzwyczajną zdolnością szpiegowską i za nocleg w tym luksusowym zakątku zapłaciliśmy 163 funty. 4 noce w dwuosobowym pokoju, ze wspólnymi , na szczęście bardzo czystymi łazienkami, do których nie było kolejek. Jedynym mankamentem było to, że mieszkaliśmy w remontowanej części hostelu. Kucie nam nie przeszkadzało, bo i tak nas tam cały dzień nie było, ale można się zdziwić, jak się wraca to pokoju a tu obok brakuje ściany, która jeszcze rano była. Nie wie człowiek, czy piętra pomylił, czy budynki, czy za dużo wypił i przede wszystkim, czy jutro będzie miał do czego wracać?



Trochę wstyd się przyznać ale zwiedzanie zaczęliśmy od Primarka, który tak się składa był bardzo blisko naszego hostelu. "Kochanie, na chwileczkę, tylko zajrzę, może są jakieś szaliczki, bo tak zimno strasznie, albo czapeczka jakaś może, sekunda, zerknę tylko, dosłownie okiem rzucę, dobrze...?" Nie, żeby ta wizyta trwała jakoś strasznie długo, ale nie da się ukryć, że z pustymi rękami, nie wyszliśmy. Taki przedsmaczek zakupów.

Czerwone, piętrowe autobusy to zresztą nie lada atrakcja, dlatego za każdym razem koniecznie musieliśmy się wdrapywać na górny pokład, nawet jeśli do przejechania były 3 przystanki. Po Londynie zdecydowanie fajniej poruszać się właśnie autobusami. Jest taniej niż metrem, jeżdżą równie często, ich sieć jest tak rozbudowana, że wszędzie bez problemu można dotrzeć, plany są przejrzyste i czytelne a przy okazji można świetnie poznać miasto. No chyba, że ma się moją orientację w terenie....



 Ciutke o pogodzie.

W Anglii jest zimno. Zimno jak cholera. To jest wyspa, wiem, ale bez przesady no. Klimat tam panujący, wykurzył by mnie z tego raju w tempie ekspresowym. Naprawdę nie wytrzymałabym tam długo,  mimo, że poza tym jednym mankamentem miasto jest rewelacyjne. Ale dla takiego zmarzlucha jak ja to istna trauma, choć jak widać na powyższych zdjęciach, zimno to pojęcie względna. Jedni wkładają na siebie wszystko co mają, innym wystarczy jedna koszulka. To podobno kwestia metabolizmu. Więc pracujcie nad metabolizmem, jeśli wybieracie się do Wielkiej Brytanii. 


Prześlij komentarz