Barcelona - And if God willing we will meet again someday

W niedzielny poranek pospiesznie spakowaliśmy się i po śniadaniu skoczyliśmy jeszcze na chwilę na plażę, chcąc skorzystać z ostatniej możliwości złapania kilku promieni słonecznych i szumu fal. Nie odważyłam się jednak wykąpać, bo było dość chłodno, choć woda rzecz jasna ciepła. A. natomiast nie byłby sobą gdyby nie pomoczył swoich czterech liter w wodzie. Niestety szybko musieliśmy wracać po bagaże i jechać na lotnisko. Byliśmy na miejscu koło 14 a lot zaplanowany był na 15.15 po godzinnym ponad oczekiwaniu okazało się, że będzie co najmniej godzinne opóźnienie. Przed nami rysowała się więc perspektywa twardej lotniskowej posadzki. A. zajął się książką której miała służyć do przechowywania banknotów a mnie pozostało gapienie się w listę planowanych lotów: Katowice – Boarding. I tak przez dwie godziny z hakiem, by wreszcie zobaczyć: Katowice : closed. No pięknie pomyślałam, jeszcze tego brakował. Wprawdzie chętnie bym została jeszcze w Barcelonie jeden dzień ale może niekoniecznie na lotniskowych marmurach, które moja pupa zdążyła już boleśnie odczuć. W końcu pojawiła się informacja, że odlecimy, owszem, ale najwcześniej koło 5 rano. Już wyobrażałam sobie siebie na tej podłodze ze śpiworem, kiedy uświadomiłam sobie, że przecież musi nam przewoźnik zapewnić hotel i coś co uratuje nas przed śmiercią głodową i zjadaniem współpasażerów. Po czterech godzinach udało nam się wreszcie opuścić lotnisko i zawieźli nas do 4-gwiazdowego hotelu. Była to pierwsza pozytywna strona całej sytuacji, bo na pokoj  za 250 euro jeszcze długo nie będzie mnie stać. Odświeżyliśmy się i ruszyliśmy wygłodniali na kolację. Tu miała miejsce druga pozytywna strona awarii, mianowicie na kolację zjadłam kalmara, nieświadomie rzecz jasna, bo przecież z własnej woli nie tknęłabym tego widelcem. Notabene był pyszny. Najlepsi natomiast w całej tej historii z odwołanym lotem byli nasi towarzysze przy stole, których dzień wcześniej mijaliśmy na Tibidabo. Od słowa do słowa, odkryliśmy ze mamy wspólną pasję i poglądy na podróżowanie. Przegadaliśmy z nimi cały wieczór, popijając wino i opowiadając sobie nawzajem o wrażeniach z pobytu, odbytych podróżach, pasjach, przygodach . Tym sposobem po raz kolejny okazało się, że w każdej sytuacji jest coś pozytywnego. Trzeba to tylko umieć odnaleźć i z tego skorzytsać. Na pewno będzie co wspominać. Miło wspominać, mimo pobudki przed 3 rano i konieczności ponownej odprawy. Swoja drogą zastanawiam się dlaczego tylko w Polsce podczas przechodzenia przez bramkę zawsze coś  mi piszczy, podejrzewam, że nawet gdybym rozebrała się do naga to ta bramka ustalona jest tak czule ze wykryła by mój aparat na zębach. W Hiszpanii będąc tak samo jak w Polsce przeszłam bez żadnych problemów i nikt nie chciał mnie przeszukiwać ani nie kazał otwierać walizki, żeby zobaczyć czy przypadkiem nie przewożę płynu do soczewek z butelce 105 ml zamiast 100 ml, żeby potem zrobić z niego bombę. Nikt tez nie ważył mojej walizki ani nie kazał jej wciskać na silę do miarki, żeby sprawdzić czy przypadkiem nie jest ona za centymetr za długa albo za szeroka. Wprawdzie przepisy są po to żeby je przestrzegać, ale tu nie o to w tym przypadku chodzi, chodzi tylko i wyłącznie o wyciąganie kasy. .
Może  zdążę się jeszcze zdrzemnąć ale nie chciałam odkładać dokończenia tego dziennika, bo wczorajsza rozmowa z nowymi znajomymi uświadomiła mi jak ulotne są wspomnienia a odkładanie czegoś na później rzadko kiedy jest dobrym pomysłem.

Prawie jak Bałtyk :)

A na deser jeszcze parę niepublikowanych zdjęć



 La Seu:

 

1 komentarze:

Podróże muszą mieć też swoje minusiki. Ale... przy całej reszcie szybko sie o nich zapomina ;)

Reply

Prześlij komentarz