Każdy porządny człowiek powinien mieć w głowie, tudzież
spisaną na kartce orientacyjna listę celów i rzeczy, które chciałby w życiu
zrobić, małych i dużych, wzniosłych i
prozaicznych. Dla mnie jedną z takich
ambicji była chęć zmierzenia się z Orlą Percią. Po górach chodzę od dawna, ale moje doświadczenie w zasadzie jest nikłe,
ponieważ z Tatrami wiele do czynienia nie miałam. Żeby nie powiedzieć NIC. Zawsze coś stało na przeszkodzie i całe to
moje wędrowanie, to były głównie spacery po Beskidach. W końcu jednak dotarłam i tam, rzecz jasna, z
moim niezawodnym przewodnikiem, który rozpoczęcie mojej przygody z Tatrzańskimi
szlakami zaplanował dość ambitnie, bo właśnie z Orlą Percią w tle. Myślałam, że
stopnie wtajemniczenia jakieś będę przechodzić, a tu ktoś postanowił rzucić
mnie na głęboką wodę. Takiego wyrazu zaufania nie mogłam jednak zawieść, więc po pierwszodniowej rozgrzewce
postaci Czarnego Stawu pod Rysami, i odpoczynku w saunie, drugiego dnia
ruszyliśmy zobaczyć Dolinę Pięciu Stawów z Orlej Perci. Mój przewodnik kondycję
ma świetną, szczególnie po ostatnich wędrówkach po włoskich Dolomitach (beze
mnie!!!) , narzucił więc solidne tempo, jako, że trasę do przejścia mieliśmy
sporą. Maszerowałam więc dzielnie z Kozienic nad Czarny Staw Gąsienicowy, droga
dość prosta i przyjemna. Schody zaczęły się później. Spory kawałek za czarnym
Stawem skręciliśmy na żółty szlak prowadzący do Orlej Perci (oczywiście nawet
A. nie łudził się, ze przejdę od razu całą Orlą). Wszystko byłoby w porządku,
gdyby nie to, że szlak w pewnym miejscu znajdował się pod śniegiem. Musieliśmy
wejść na niego bokiem, a wspinanie się po skałach poza szlakiem, do
najłatwiejszych i najbezpieczniejszych czynności nie należy. Strach więc w
oczach był, szczególnie kiedy okazało się, ze chwilę wcześniej , kiedy wydawało
nam się, że stoimy na wystającej półce skalnej pokrytej śniegiem, w
rzeczywistości staliśmy na wystającej półce składającej się z samego śniegu!
Nie miałam na szczęście czasu na atak paniki, bo zaraz pojawiły się kolejne
przeszkody do przejścia, łańcuchy, klamry, trzeba było kontrolować każdy krok,
każdy ruch. Wysiłek spory, adrenalina jeszcze większa. Po przygodzie z ukrytym
szlakiem, Orla Perć to był dla mnie pikuś. Po drodze trafiliśmy jeszcze na
studenta AWF, który pisze prace właśnie o tej trasie i przy okazji wypełniliśmy
na jej temat ankietę. Przed nami droga była jeszcze długa i trudna. Pogoda
popsuła nam trochę widoki, ale góry w chmurach robią tak niesamowite wrażenie,
że w zasadzie tego aż tak bardzo nie żałowałam. Zobaczę je przecież następnym
razem. Bo wprawdzie ktoś z przymrużeniem
stwierdził, że gdyby jego zabrano pierwszy raz w taką trasę, to już by w Tatry
nie wrócił, ale ze mną nie pójdzie tak łatwo.
W Murzasichlu, gdzie mieszkaliśmy znaleźliśmy
przesympatycznego starszego górala, który razem ze swym psem Kajtkiem, w zbitej
ze starych desek budce sprzedaje świeżo wędzone (a nie moczone w herbacie) oscypki
i wełniane skarpety (skarpet nie wędzi). Można powiedzieć, że zostaliśmy
stałymi klientami, przez cale życie nie zjadłam tylu oscypków, ale też nigdy
wcześniej nie jadłam takich pysznych, w samochodzie do dziś unosi się zapach
wędzonki :)
W niedzielę natomiast mieliśmy szczęście trafić w Białce
Tatrzańskiej na uroczystą mszę z góralskim zespołem. Nikt tak pięknie nie gra
na skrzypcach jak górale. A siłę w płucach mają taką, że zawsze mnie ona
zadziwia i nie mogę uwierzyć, że to śpiewają cztery osoby, a wydaje się jakby
kilkadziesiąt zdzierało gardła. Piękno i fenomen muzyki ludowej tkwi przecież w
jej prostocie i szczerości. Cenny to skarb
i dobrze, że są ludzie, którzy go pielęgnują, bo dzięki nim, czasem jakiś
zabłąkany w białce turysta, może ukradkiem ocierać łzy wzruszenia.
Do następnego...
Prześlij komentarz